„Betonoza” — wydają wyrok mieszkańcy i smażą jajecznice na rozgrzanych placach. „Tyle a tyle procent drzew więcej” — odpowiadają tabelkami władze. W sprawach zieleni robi się gorąco nie tylko przez globalne ocieplenie. Winne bywa między innymi archaiczne zarządzanie przestrzenią i urzędami.
W Poznaniu ostatnio zawrzało. Lokalni dziennikarze oraz mieszkańcy przyjrzeli się uważnie i krytycznie dobiegającej końca przemianie Rynku Łazarskiego szermując nośnym ostatnio słowem „betonoza”. Realizacji, której projekt wyłoniono przed pięcioma laty w konkursie (proj. APA Jacek Bułat) dostało się za niedostatek już posadzonej, ale i planowanej zieleni (mieszkańcy wcześniej postulowali, by było jej więcej). Zgodnie z raczkującym w kraju zwyczajem społecznicy usmażyli też na rozgrzanej nawierzchni remontowanego rynku tofucznicę (wegańską jajecznicę).
Władze zareagowały w buchalteryjny sposób nie rozumiejąc chyba, że odbiór przestrzeni jest subiektywny, a projektowanie powinno opierać się o zasady user experience, a nie liczby, nawet jeśli te wyglądają korzystnie. Tymczasem wiceprezydent Mariusz Wiśniewski wyliczył, ile drzew i metrów kwadratowych niskiej zieleni przybędzie w stosunku do stanu przed remontem. Jak zwykle w przypadku śródmiejskich inwestycji władze wskazały na problem z podziemną infrastrukturą, tak jak by przebieg podziemnych instalacji był wynikiem działań sił natury, a nie rezultatem celowej i przemyślanej działalności człowieka. W kolejnych dniach na facebookowych profilach i stronie miasta pojawiały się komunikaty o tym, gdzie ostatnio przybyło zieleni.
Rynek Łazarski. Jedyna tego typu większa enklawa zieleni na obszernym placu. Większa liczba tego typu miejsc znacząco poprawiłaby odbiór skądinąd dobrze zaprojektowanej przestrzeni.
fot.: Jakub Głaz
bramka ta sama, ale inne tempo
Podano także informacje o dokonanych już i zamierzonych „odbrukowaniach” oraz zazielenianiu zarówno nowo zaprojektowanych, jak i istniejących przestrzeni. Zwłaszcza tam, gdzie w ostatnich latach zostały zwężone jezdnie i ograniczono parkowanie. Przedstawiciele miasta zapowiedzieli nagle również, że możliwe jest dosadzenie dodatkowych drzew na przebudowywanej od ponad roku ulicy Wierzbięcice. Przy okazji poinformowali, że niedostatek planowanej zieleni to wina mieszkańców, którzy chcieli większej liczby miejsc postojowych. Zdziwieni reprezentanci lokalnej rady osiedla odpowiedzieli, że takich postulatów nie zgłaszali.
Wydaje się zatem, że władze, mieszkańcy i społecznicy grają do tej samej bramki. Skąd zatem konflikt? Przyczyn jest kilka i — w takim lub innym stopniu — dotyczą nie tylko Poznania, ale również innych miast.
W Poznaniu winna jest przede wszystkim pogmatwana i archaiczna struktura zarządzania miejską przestrzenią oraz zielenią, niechęć do kompleksowego i systemowego działania. Zajmują się nią różne jednostki, wydziały i miejskie spółki, a komunikacja między nimi nie należy do szybkich i płynnych. Znaczące jest też zazwyczaj milczenie Wydziału Urbanistyki i Architektury, który od wielu lat ogranicza się do wydawania decyzji administracyjnych. Dyrektor wydziału z pewnością nie jest kreatywnym architektem miasta i chyba nie ma takich ambicji. Brakuje też stale osoby zarządzającej całością zieleni i przyrody w mieście. Po niedawnej dymisji zasiedziałego dyrektora Zarządu Zieleni Miejskiej miasto powinno poważnie przemyśleć utworzenie stanowiska miejskiego przyrodnika koordynującego miejskie zamierzenia dotyczące zieleni, klimatu i retencji. Jak dotąd nic nie wiadomo o takich zamiarach.
Poznańska ul. Św. Marcin po przebudowie. Mimo nasadzenia ponad 60 nowych drzew przestrzeń ulicy odbierana jest przez mieszkańców krytycznie. Powodem jest m.in. niedostatek niskiej zieleni.
fot.: Jakub Głaz
strategia bez kontroli
Wreszcie, od kilku lat Poznań ma zaktualizowaną strategię rozwoju miasta, gdzie zieleni i przyjaznym osiedlom poświęca się sporo miejsca. Nikt jednak dokładnie nie sprawdza, czy wszystkie miejskie inwestycje, dokumenty planistyczne albo pozwolenia na budowę są rzeczywiście zgodne z duchem i literą strategicznych dokumentów. Dość wspomnieć, że w projektach nowych planów zagospodarowania, mimo zgłaszanych stale zastrzeżeń, jak bumerang wraca archaiczny zapis o priorytecie planowanych podziemnych instalacji nad miejską zielenią. Ten systemowy brak sprawia, że mieszkańcy, radni i społecznicy zmuszeni są uaktywniać się przy każdej inwestycji, mówić „sprawdzam” i domagać oczywistych od dawna korekt zgodnych ze strategicznymi dokumentami miasta. Być może ta konieczność ciągłego weryfikowania miejskich zamierzeń jest przyczyną narastającej frustracji mieszkańców.
Problemem jest też, zawiniona również przez ogólnokrajowe przepisy, spora bezwładność związana z inwestycjami. Raz podjęte decyzje trudno jest zmienić z powodów formalnych, a także — jak się wydaje — ambicjonalnych (urzędnicy niechętnie przyznają się do błędów, a jeśli już to z odpowiednim poślizgiem). Tu rozwiązaniem może być podejście postulowane już 15 lat temu przez Andreasa Billerta, cenionego polskiego fachowca od rewitalizacji (tej prawdziwej, rozumianej jako kompleksowa odnowa całych dzielnic, a nie tylko modernizacje i remonty). Zarządzanie miastem i przestrzenią powinno być procesem kroczącym, w którym na bieżąco badane są zmienne ekonomiczne, finansowe i — co bardzo ważne — społeczne, włącznie ze zmieniającymi się dynamicznie nastrojami. Bo, na przykład opinie mieszkańców w sprawie miejskiej zieleni ewoluowały ostatnio bardzo szybko w obliczu kryzysu klimatycznego.
koncert życzeń
Widok na Rynek Łazarski od strony ulicy Głogowskiej. Miejsce. gdzie przed remontem widniał skwer obsadzony bujną niską zielenią. Mimo bardziej funkcjonalnego rozwiązania całości i posadzenia kilku nowych drzew niedostatek zieleni jest tu ewidentny.
fot.: Jakub Głaz
Tymczasem władze lubią powoływać się na rezultaty konsultacji społecznych sprzed wielu lat. Ustalenia będące często „kompromisem”, któremu sprzyjała również wtedy część konserwatywnie nastawionych urzędników. Zresztą konsultacje mają często bardzo różny charakter. Są takie, gdzie deliberatywnie dochodzi się do wspólnego i dobrze przemyślanego stanowiska. Nie brak jednak „koncertów życzeń”, gdzie łatwiej jest uwzględnić postulaty najaktywniejszej (choć nie zawsze najbardziej konstruktywnej) grupy mieszkańców i — w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku — zamknąć temat.
Wreszcie, mści się brak kreatywnego zaplecza dostarczającego miastu kreatywnych i wybiegających myślą naprzód pomysłów. Tego rodzaju think tank nieuwikłany bezpośrednio w miejską strukturę to ciało, którego każde duże miasto potrzebuje od zaraz. Niestety górę bierze typowo polska niechęć do perspektywicznego myślenia.
Odbrukować trzeba zatem nie tylko ulice, ale i urzędowe głowy oraz systemy zarządzania miejskimi przestrzeniami.