Felieton pochodzi z 6/7 numeru A&B
Polak za granicą bywa jak facet przed otwartą lodówką. Patrzy i nie widzi. Albo widzi wszystko, tylko nie to, co ma zobaczyć. „Paryż? Za brudny”, „Kopenhaga? Za czysta”, „Londyn? Metro takie ciasne, że chodziłam w kucki”. Dobre przykłady? O tych ciszej. Wszystko przez poświęcenie. Składamy się w ofierze na ołtarzu nauki.
W podróży Polacy podobno zaradni. Zakombinują, nagną, podwędzą, czasem zjedzą szwedzki stół razem z nogami — w odwecie Szwedom za potop. Uczynne jednostki, jak kiedyś Jarosław Kuźniar, doradzają co i jak: „Do Kanady i USA nie braliśmy żadnych gadżetów. Pojechaliśmy do Walmartu, kupiliśmy wszystko, co było nam potrzebne, a pod koniec podróży oddaliśmy, mówiąc, że nam nie pasowało”. Taki przepis na skubanie imperialistów podał kiedyś rodakom ten znany dziennikarz. Internet pamięta.
Kiedy jednak można na pełnym legalu wziąć bez pytania, wykorzystać oraz twórczo przetworzyć, wtedy piach w tryby — jakoś nam nie idzie. Zmysł praktyczny znika, gdy za darmo oglądamy dobre przestrzenne i architektoniczne rozwiązania, które warto odnotować, przemyśleć i — po twórczej adaptacji — zastosować na rodzimym gruncie. Wystarczy się przyjrzeć, zrobić zdjęcia, sprawdzić szczegóły, dopytać. Ale jakoś nie. „O. Tego to nie znałam. I tego. A to ciekawe!” — wyrywało się kiedyś pewnej decydentce, gdy — społecznie — w jednym z ciał doradczych do spraw ważnej miejskiej przestrzeni, pokazywałem zebranym serię zdjęć bruków, posadzek, kamieni i czego tam jeszcze, które napstrykałem wożąc się za granicę.
Z tego co wiem, a wiem na pewno, uposażona odpowiednio decydentka bywała znacznie dalej niż w Mielnie, na coś patrzyła, po czymś chodziła, lub nawet o coś się nie potknęła — tak było niekrzywo i niebrzydko. Patrzyła i — nie widziała. Nawet jeśli to niewidziane leżało w sferze jej kompetencji oraz — jest takie nikłe prawdopodobieństwo — również zainteresowań. Nie ona jedna. „Bajecznie w tej Danii” — rozpływała się moja przyszywana ciotka, co jednocześnie nie przeszkodziło jej odmalować domu na gaciowo i obstawić go fikuśnym płotem. A przecież u Duńczyków jadła hygge łyżkami od koparki.
Podobnie mają i inni. Ci, co mnożą kolejne billboardy po wizycie w krajach, gdzie — nie tak jak u nas — wyborne reklamy nie zastępują banału krajobrazów. Oraz ci, co robią drogi rowerowe tak, że cyklista — inaczej niż w nudnym poukładanym kraju — ma stosunek przerywany z tymi drogami pociętymi na kawałki. A ci, co mają na koncie kolejne osiedle „Betonowe Ogrody”, nie raz polecieli zapewne odpoczywać w jakichś zielonych miastach. W ogóle istnieje cała armia ludzi, którzy twierdzą, że u nas się nie da — po podróży w strony, gdzie się jakoś daje. Trochę, jak — za przeproszeniem — poddani Putina, co w Europie posiedzieć i lubią, ale u siebie jej nie robią. Wot, eto i nasza spiecifika.
Skąd się to bierze? Nieodkryty rodzaj ślepoty? Firewall na trasie oko–mózg? Wszystko to insynuacje. Polak widzi bardzo dobrze, ale nie idzie na skróty. Inspiracja czymś udanym? Banał i łatwizna. Wyzwaniem jest sprawdzić, czy szkodliwe rozwiązanie na pewno jest błędem. Może jednak nie? Może tym razem się uda? Naukowy dreszcz emocji. Bo na tym polega prawdziwa nauka: każdy kolejny eksperyment potwierdza (lub nie) wcześniejszą obserwację. Testujemy przetestowane. Sprawdzamy sprawdzone.
Stąd też nie inspirujemy się kształtem nadbałtyckich kurortów w Niemczech, tylko stawiamy nad morzem kloce podobne do tych z Lazurowego Wybrzeża. W Pobierowie właśnie zaczyna się eksperyment pod hasłem „potwierdzamy, że to nie ma sensu”. Albo sprawdzamy, czy — jak w Hiszpanii — budowanie wielkich publicznych kubatur za unijne pieniądze na pewno skończy się kłopotami z utrzymaniem kolosów w czasach dekoniunktury. Może po prostu, ci Hiszpanie to straszne dziady, a Polak potrafi? Dziwne, że nie ma u nas jeszcze przygotowującej do takiej postawy zabawki „Mały tester”. Można by w niej powtarzać spektakularne naukowe porażki, najfajniejsze eksplozje laboratoriów lub co weselsze katastrofy prototypów.
No dobra, teraz mnie przyszpilicie: pozrzędziłeś, a Konieczny w wydanym właśnie „Archiprzewodniku po Polsce” powiedział, że „u nas głównie podpatruje się zagraniczne rozwiązania”. Orzekł tak, komentując centrum przesiadkowe we Wrocławiu, czyli — jak by nie patrzeć — obiekt ceniony i pod pewnymi względami udany. I co? Szach, mat, Głaz, wsadź se gdzieś te swoje teorie.
Nic z tego, bo ja tu marudzę nie o kopiowaniu wyrazistych form, tylko o docenianiu przejawów systemowych rozwiązań. Tego, co nie rzuca się w oczy, a przeciwnie — tego, co te oczy koi i pozwala na wygodniejsze oraz spokojniejsze życie: efektów sensownej urbanistyki, regulacji, wysokiej kultury zarządzania przestrzenią i przyrodą, trafnie dobranych detali, kolorów i dalej w ten deseń. Bo w kopiowaniu efektu „wow” i dawniej byliśmy nieźli. Zawsze były jakieś rasowe pałace i kościoły z włoskim lub francuskim rodowodem, tyle że w błocie, osaczone skundlonymi chatami i odcięte od świata w porze roztopów, gdy drogi robiły za linearne bagna.
Sprawy systemowe to jednak kupa roboty, a i sława mniejsza oraz odwleczona w czasie. Stąd też, po powrotach z okolic wartych naśladowania, słychać głównie narzekania na wydłubane z sensownej całości gorzkie rodzyny: brud, awarie, ciasnotę, ceny. „U nich też nielekko, oj nielekko” — słychać w gawędach pełnych Shadenfreude, by pokazać, że nie tylko nam nie idzie. I — że, oczywiście, nie warto nic zmieniać. A dobre przykłady? Jakie dobre przykłady?
Czas zatem zmodyfikować Prawo Kuźniara. Na wakacjach korzystajmy z tego, co fajne, ale na koniec podróży — za nic nie oddawajmy! Tym bardziej, że dobre rozwiązania można sobie przyswoić za darmo i bez karnych konsekwencji. A po powrocie — wcielić w życie.
No, chyba że lato znów będzie piękne tego roku. Wtedy to wcielą nas.
W zbrojne szeregi.