Felieton z numeru A&B 06|2022
Architekci miewają supermoce. Zaawansowane podsłuchy, pegasusy i inna inwigilacyjna galanteria wciąż mają konkurencję w postaci akustycznych dokonań projektantów wnętrz i budynków. Część dzieł architektów dorównuje też wszelkiego rodzaju zagłuszarkom oraz wyrafinowanym narzędziom do siania informacyjnego zamętu.
Gdybym był szpiegiem, siedziałbym non stop w zadaszonym atrium poznańskiego Centrum Kultury Zamek. Szklana kopuła, która dziesięć lat temu przekryła tamtejszy hol z kawiarnią, jest wspaniałym urządzeniem podsłuchowym. Tak ją skonstruowano, że — co prawda — ledwie słychać rozmówcę po drugiej stronie stolika, za to doskonale można zrozumieć każde słowo z przeciwnej strony obszernego atrium. Nawet szept dochodzi z perfekcyjną jakością. Pełny surround i zero zakłóceń.
Jest to przypadek idealny, ale niejedyny. Nieco mniej doskonałe wersje tego rozwiązania spotykam w wielu innych pieczołowicie zaprojektowanych wnętrzach, nierzadko obecnych na stronach dizajnerskich i architektonicznych magazynów. Kawiarnie, restauracje, biurowe open space'y i urzędy. Przecudne i — pełne akustycznych niespodzianek. Znacie pewnie ten łoskot łyżeczki spadającej dwadzieścia metrów dalej. Albo — z innej beczki — ledwo słyszalny głos osoby siedzącej obok. Jak przynudza, to jeszcze ujdzie. Gorzej, jeśli nam, na przykład, wyznaje uczucia. W „Alicji po drugiej stronie lustra” trzeba było jak najszybciej biec, żeby nie ruszyć się z miejsca. Tu trzeba oddalić się jak najmocniej, żeby cokolwiek usłyszeć. Tyle że zazwyczaj to niemożliwe, bo zawsze w środku są jacyś ludzie. Następuje zatem akustyczne wzmożenie. Wszyscy drą paszczę, choć stoją obok siebie. Idealna zagłuszarka rozmów i myśli.
I tu czas na seans ojkofobii. Nie ma na to chyba badań, ale od ładnych paru lat Polacy emitują coraz więcej decybeli. Już nie mówią, a nadają, dudnią i ryczą. Zagarniają wokalnie przestrzeń. Kilka sezonów temu znajoma przypadkiem zdradziła prapolski Bałtyk na rzecz plaż niemieckich. Wróciła wypoczęta i zdziwiona. Zdziwiona tym, że wypoczęła. Jak się okazało — dzięki ciszy. Po trzech dniach na teutońskim piasku odkryła, że już nie musi nawoływać dzieci. Wystarczyło mówić. Na plaży, owszem — tłumnie upakowanej, panował gwar, a nie jazgot.
Wytłumaczenia są dwa — pierwsze gorsze od drugiego. Drzemy się, bo — jako społeczeństwo — jesteśmy niepewni siebie, jak mikropsy, które lichy gabaryt i durnowaty wygląd nadrabiają ujadaniem na wysokim C. To jednak teza prostacka i antypolska, zatem nie do przyjęcia. Zaraz zresztą usłyszę, że Włosi i Hiszpanie — ci to dopiero rozkręcają potencjometr! Trzeba więc wskazać kozła ofiarnego. Proszę, oto zbiorowy kozioł: projektanci, inwestorzy i komunalni zarządcy. Akustyka tworzonych przez nich pomieszczeń i przestrzeni sprawia, że musimy nadzierać się coraz bardziej. Voilà!
W inwigilacji pomagają też służące międzysąsiedzkiej integracji ściany deweloperskich wspaniałości. Wydawało się, że najgorzej już było: w PRL-u. A tu — proszę: ściany nadal cieniutkie, a takie na przykład „mikrokawalerki” optymalizują inwigilację. Za każdą przegrodą — inny lokal, i to jednopokojowy. Co najmniej czworo głośno gadających sąsiadów do jednoczesnego nasłuchu i to bez możliwości ucieczki do drugiego, bardziej oddalonego pokoju. W szpiegowaniu pomagają też luksusy w rodzaju „cichobieżnych wind”, którymi kuszą ostatnio deweloperzy. Wiadomo — jak z rykiem ruszy zwykła winda bez tłumika, to z nasłuchu nici.
Bez tłumika wozi się za to ostatnio autami młodzież lub faceci na skraju załamania wiekowego. Pierdzą silnikiem, ile wlezie w kanionach śródmiejskich ulic — bez reakcji ze strony policmajstrów. Problem nie tylko nasz, ale na przykład w Paryżu już kupują dźwiękowe radary do namierzania wytwórców hałasu i automatycznego wlepiania mandatów. To chyba jedyny skuteczny sposób, bo fanów wycia silnikiem nie wychwycą rozłożone w czasie badania hałasu. Spece od akustyki uświadamiają: badanie to wartość średnia, zatem nie zalicza się do niej okazjonalnie wyjących motorów, służb na sygnale i innych dźwiękowych atrakcji. Włączając w to piski dzieci stłoczonych na mikroplacach zabaw nowej zabudowy, w której echo daje popisy między wysokimi ścianami odległymi od siebie o te marne naście metrów.
Jak widać i słychać nowa architektura niespecjalnie przejmuje się zanieczyszczeniem hałasem, które — co wiadomo i bez naukowych badań — jest w stanie doprowadzić do permanentnego roztrzęsienia. Nie wiem, jak dzisiaj, ale ćwierć wieku temu o hałasie mówiono przyszłym architektom na studiach tyle, że jest. Oraz, że istnieją jego limity. Jak ktoś doczytał Wejcherta, to znalazł jeszcze parę urbanistycznych ciekawostek. I tyle. Oczy, a właściwie uszy, otwierają się dopiero po rozmowach z badaczami od akustyki. Okazuje się, że na przykład taka fontanna szumi równie głośno, jak samochody na trasie szybkiego ruchu. Ale i tak może służyć za ochronę przed hałasem. Człowiek lubi szum wody, zatem dobrze jest nim zagłuszyć przykry szum generujący tyle samo decybeli. Zieleń? Niespodzianka. Szpaler drzew w zasadzie od niczego nie izoluje, ale psychika robi nas w konia i podpowiada, że jest ciszej. I — subiektywnie — czujemy się lepiej. Natomiast tego, że płaskie uliczne pierzeje to przekleństwo, można się w zasadzie domyślić bez znawców od akustyki. Brak zróżnicowanych płaszczyzn, kątów, wykuszy i okładzin, które tłumiłyby cokolwiek, potrafi nawet z kameralnej ulicy zrobić dudniący korytarz.
„Jak się żyje w mieście, to musi być hałas” — odezwą się dyżurni dostawcy banałów i zaczną roztaczać wizję sielanki w podmiejskiej hacjendzie. Najwyraźniej nie trafili na porę wzajemnego oszczekiwania się psów, pieseczków i piesiuniów, których pogłowie rośnie zresztą także w blokach (być może jako ochrona przed sąsiedzkim podsłuchem). Znikąd ratunku? Nie do końca. Wspaniała cisza panuje zazwyczaj w kościołach i zanosi się, że będzie jej tam coraz więcej. Miejski rezerwat antyhałasowy. Nowa, tym razem pożyteczna funkcja świątyń.
Ktoś ma inne pomysły?
Jakoś nie słyszę.