Felieton pochodzi z numeru A&B 11/22
Co jakiś czas śni mi się demaskacja. Że w którejś klasie nie zaliczyłem jakiegoś przedmiotu i moje późniejsze świadectwa oraz dyplomy są warte funta kłaków. Muszę więc wrócić do budy i poddać się od nowa edukacyjnej obróbce. Nienawidzę budzika, ale po tych snach gotów jestem go wycałować.
Gdybym bowiem znów poszedł do polskiej szkoły, tobym z niej natychmiast wyszedł i ukrył się przed obowiązkiem szkolnym w zabitej dechami puszczy, żrąc mech, pleśń i dzięcioły. Zdziecinniałem? Być może, ale ujawniony po czterdziestce pociąg do wiecznych wagarów nie wynika tylko z dziecięcej przekory i wstrętu przed wejściem w kierat tak zwanych dorosłych obowiązków. Zwłaszcza że jako dzieciak byłem posłuszny i do szkoły chodziłem z ochotą oraz wiarą w sens tej instytucji. Za dziecinne można zatem uznać i bycie posłusznym, i tę wiarę w szkołę. W każdym razie w moim przypadku.
Z publicznej szkoły wyszedłbym raz na zawsze (prywatne to inny temat), bo ile razy znajdę się w takim przybytku edukacji — przy okazji wyborów, lub, jak ostatnio, działań w sprawach zawodowych — tyle razy wpadam na chwilę w czasową pętlę. Przenosi mnie dekady wstecz i nie jest to skok w lukier dzieciństwa. Owszem, w oko wpadają detale, które zaprzeczają podróży w czasie (na gazetkach ściennych Karol już nie Świerczewski, ale Wojtyła; białe są teraz tablice, a nie kredy), lecz zasadniczo klimat — podobny. Karne szeregi ławek, gabloty pucharów, mdłe korytarze, sine żarówy, betonowe dziedzińce. I dźwięki. Dzwonki ze strażackiej remizy oraz dudniące echo uczniowskich głosów na przerwach.
Wyjątkowo dobrze świadczy to o trwałości konceptu pod nazwą „dziewiętnastowieczna szkoła pruska”. Odczucia dotyczą bowiem nie tylko starych budynków, lecz także nowych — stawianych w wybitnym systemie „zaprojektuj, wybuduj, uciekaj”. Często wyglądają, jakby tworzyli je przede wszystkim specjaliści od historycznych rekonstrukcji, dbając o podtrzymanie koszarowego ducha. Owszem, bywają i wyjątkowe przykłady, znamy je z bimbaliona tekstów i zdjęć, którymi pocieszamy się w architektonicznych mediach. Radość ta pewnie płynie z kontrastu, jaki tworzą te fajne egzemplarze w porównaniu z całą resztą. Jak to dobrze, że redakcje nie mają pieniędzy na solidny objazd po polskich szkołach i przekrojowy raport o ich stanie. Od razu weselej.
Szkolne rodzynki wyliczał za to we wrześniu na tych łamach Błażej Ciarkowski [por. A&B 09/2022]. Zebrał przy tym sporo dobrych rad i pomysłów służących budowie dobrej placówki edukacji, a przy okazji wykazał, jak wiele zależy od odpowiedzialnego architekta. Tyle że w przetargach typu zaprojektuj, wybuduj i tak dalej startują firmy, które biorą na pokład projektantów o znacznie słabszym morale. W Poznaniu, po dwóch kiepskich budynkach, ma wkrótce powstać kolejna szkoła, której nie poprzedzi — zgodnie z cytowanym przez Ciarkowskiego Piotrem Hardeckim — „kameralny półpubliczny dziedziniec”, tylko parking na miarę podmiejskiego centrum handlowego.
Odpowiedzialność architektów to bowiem jedno, a drugie — świadomość samorządowych władz, które zamawiają projekty. Jak dotąd przed szereg wyszła tylko Warszawa ze wspomnianym również przez Ciarkowskiego poradnikiem „Szkoła dobrze zaprojektowana” (autorzy: WWAA). Publikacja ta to lektura obowiązkowa samorządowców, którzy potem powinni zdawać test z jej znajomości — najlepiej w ławkach jednej z przeciętnych szkół we własnym mieście.
Ale warto też patrzeć na ręce władzom Warszawy. Poradnik to jedno, a życie — drugie. Minie trochę czasu, ekonomia przyciśnie i — szczytne założenia mogą ulec szarym realiom. Nie takie przykłady widzieliśmy w podręcznikach i fachowej prasie. Głupie sześćdziesiąt lat temu miesięcznik „Architektura” (02/1961) przybliżał zasady tworzenia prefabrykowanych szkół pawilonowych. I estetyczne, i sensowne, i szybkie w montażu — bardzo dziś na czasie — w sytuacji, gdy trzeba znaleźć miejsce dla ukraińskich uchodźców.
Jest jeszcze i inna sprawa. Gdy patrzy się na polskie szkoły i uświadomi sobie, co oraz jak pompuje się młodym do głów, powstaje pytanie: co wynika z czego? Czy kształty, wygląd i wystrój budynków pomagają utrwalać sztywne formy nauczania, tępą ocenozę i testozę, czy też jest odwrotnie? A może oba te zjawiska wzajemnie się napędzają? Taki Czarnek trzyma się zapewne sposobów, które na nim przećwiczono i lepi edukacyjnego frankensteina z traum wydłubanych ze swojej pamięci. Tak powstaje program nauczania, który przekłada się na organizację edukacji. A ta — poprzez wytyczne, obostrzenia, normy — na formy szkolnych budynków, w których zakuwa jakiś nowy Czarnek. Krąg się zamyka i jest tak ścisły, że nie przedostaną się dziś przez niego udane rozwiązania z krajów zgniłego zachodu (vide Finlandia).
Na razie polskie szkoły dostały chyba pandemiczny bonus. Widzę, jak po zdalnym nauczaniu uczniowie cieszą się zazwyczaj z kontaktów w realu i pewnie w nosie mają te lub inne wady swojej budy. Siedzą na ławeczkach, ryczą do siebie — i po covidowej smucie — jest to jakoś piękne. Ale to tylko luźne obserwacje. A może jest wręcz przeciwnie: po powrocie patrzą krytyczniej i z dystansem? Dobry temat badań dla socjologów, do wykorzystania później w pracy samorządowców i architektów.
Czego by zresztą nie badać i nie wymyślić, nie obejdzie się bez banału o nazwie forsa, w dużej ilości, i to nie tylko na porządne projekty. Na razie, przez brak kasy, jako potencjalny wagarowicz jestem w dobrym towarzystwie. Ze szkół — ładnych, brzydkich i takich sobie — wieją masowo niedopłacani oraz niedoceniani nauczyciele i — jak donoszą media — nie zamierzają wrócić. Puszcza wzywa. Jakoś się chyba podzielimy tym mchem, pleśnią i dzięciołem.