Zobacz w portalu A&B!
Zostań użytkownikiem portalu A&B i odbierz prezenty!
Zarejestruj się w portalu A&B i odbierz prezenty
maximize

W obronie „politycznej reklamozy”

08 grudnia '23

Jak bumerang przy okazji kolejnych kampanii wyborczych wraca temat „politycznej reklamozy”. Polskie miasta, nawet te z uchwałą krajobrazową, potrafiły zlewać się w jeden wielki plakat wyborczy. Nie obyło się bez krytyki tego zjawiska. 

Powoli zbliża się druga miesięcznica wyborów parlamentarnych — większość przestrzennych oznak tego wydarzenia, w postaci plakatów, banerów, billboardów czy ulotek, zniknęła z naszego krajobrazu. Dogorywające pod śniegiem resztki plakatów mogą cieszyć tych, których przejście przez dowolne polskie miasto podczas kampanii wyborczej doprowadzało do szewskiej pasji. Ich radość potrwa jednak krótko, bo na horyzoncie są wybory do samorządów, a zaraz po nich, wybory do Parlamentu Europejskiego. Polityczne rozgrywki nie odpuszczą również zawłaszczania przestrzeni, czemu służą nośniki zewnętrzne.

Przy okazji każdych wyborów, „internetowy komentariat” obrzuca przestrzeń cyfrową memami i wpisami oburzenia o chaos i brak szacunku do wyborców o wyczuciu estetycznym. Zanim jednak przyjmiemy ten punkt widzenia, być może warto rozważyć obronę politycznej reklamozy. 

w obronie „politycznej reklamozy”

Wezwanie do obrony tego zjawiska to dla mnie wyjątkowo trudne wyzwanie, nigdy nie przestałem być apologetą uchwał krajobrazowych, przyjmującym z radością każdą informację o ich przyjęciu w kolejnych polskich miastach. Gdy Kraków częściowo odetchnął od reklamowanego kiczu, nie przestałem krążyć po mieście, wyliczając nośniki, które bezpowrotnie zniknęły. Ich rola jest jednak inna w przypadku kampanii wyborczej.

Nośniki zewnętrzne, nawet w świecie cyfryzacji i metaverse są nieodłącznym elementem wyborczym — częściowo chodzi o „zaznaczenie wyborczego terenu”, zapamiętanie wizerunku kandydatów i kandydatek czy nawet podświadomie powiązanie go z hasłem wyborczym bądź kolorystyką logotypu komitetu. Dla osób startujących w wyborach jest to więc w pewnym sensie być albo nie być, bo kampania skierowana do internetu wyklucza sporą część osób niekorzystających z tego medium, a działania outdoor w postaci rozdawania ulotek i gazetek, są permanentne — ich żywotność jest tak długa, jak długo wyborcy będą trzymać w dłoni otrzymany materiał wyborczy.

Perspektywa kandydacka to jedna strona medalu, być może mniej istotna z perspektywy obywatelsko-wyborczej. Czy przysłowiowe zasypanie reklamami wyborczymi całego miasta może przynosić jakieś demokratyczne korzyści? „Polityczna reklamoza” jest elementem każdej rozwiniętej demokracji (w porównaniu do chaosu reklamowego, którym możemy się szczycić jako lokalnym genius loci) — dostrzeżemy ją w miejscach, które w Polsce często uchodzą za przestrzenie inspiracji w kontekście porządku miast i estetyki.

Gdy kilka lat temu przemierzałem norweskie Bergen, wystarczyło odejść kilka przecznic od centrum, by twarz jednej z kandydatek Norweskiej Partii Pracy multiplikowała się nie w dziesiątkach, a w setkach wyborczych plakatów. Z podobnej perspektywy wspominam oglądanie architektury z okresu Czerwonego Wiednia, gdzie lokalne wybory do rady osiedla odznaczyły się zasłonięciem waloru charakterystycznej czerwieni jednego z pierwszych społecznych osiedli za pomocą małych banerów, wlepek i plakatów.

Konkludując, reklamy w formie banerów czy plakatów są nieodłącznym elementem kampanii wyborczych, ale ich wartością jest też stałe przypominanie o święcie demokracji i sprawczości obywatelskiej. By jakkolwiek te funkcje spełniały, potrzebny jest jednak jeszcze jeden element.

element bez chaosu

Obrona „politycznej reklamozy” nie powinna implikować obrony chaosu reklamowego — nie tylko dlatego, że jest on brzydki, ale przede wszystkim ogranicza procesy demokratyczne. Choć pojawianie się nośników zewnętrznych podlega zapisom kodeksu wyborczego, zdarzają się ich naruszenia (co pokazał przykład jednego z kandydatów w województwie lubuskim), ograniczenia są więc konieczne. Problemem „politycznej reklamozy”, w mojej ocenie, jest nie jej istnienie, ale nieregulowanie i brak wyciągania konsekwencji wobec tych, którzy demokratyczne zasady w wyścigu po władzę łamią.

Nie neguję też chaosu, moja obrona nośników zewnętrznych nie jest wyłącznie idealistyczna, jest wołaniem o przestrzeganie i pilnowanie zasad — nie tylko przez PKW, ale również przez organizacje pozarządowe. Dlaczego to tak ważne? W tak spolaryzowanym społeczeństwie, jakim jest dziś Polska, można wyobrazić sobie dwie ścieżki wpływu polityki na przestrzeń — zupełne pominięcie i usunięcie reklam wyborczych z przestrzeni, albo zakonserwowanie podziałów w przestrzeni miejskiej. Ta druga przeraża mnie bardziej. 

witamy w mieście ukośnik

W 1985 roku Gerry Anderson, prezenter radiowy pracujący w BBC Northern Ireland, postanowił w kreatywny sposób rozwiązać problem nazwy północnoirlandzkiego miasta. „Kłopoty”, bo tak nazywa się konflikt pomiędzy społecznościami katolickich Irlandczyków a protestanckich Brytyjczyków, trwający w Irlandii Północnej, przyniósł nie tylko dziedziczone traumy, kilka tysięcy ofiar, ale i podziały w nawet najbardziej symbolicznych kwestiach. Położone na północny zachód od Belfastu miasto przez swoich mieszkańców nazywane jest na dwa sposoby — Derry przez Irlandczyków, Londonderry przez Brytyjczyków. Anderson jako radiowiec doskonale rozumiał potrzebę skracania wszelkich nazw podczas radiowych audycji. Zamiast Derry-Londonderry zaproponował nazwę Stroke City, czyli dosłownie Miasto Ukośnik.

Trudno to zrozumieć, nie będąc na miejscu. Próbując złapać autobus do Miasta Ukośnik i pytając każdego pracownika dworca o drogę, wymieniałem obie nazwy. Miasto Ukośnik to miejsce wyjątkowo brutalnych rozrachunków — słynnej krwawej niedzieli, gdy wojsko i policja otworzyły broń do protestujących, zabijając czternastu mieszkańców miasta. Dopiero osiągnięte w 1998 roku porozumienie wielkopiątkowe otworzyło drogę do demilitaryzacji i uspokojenia regionu, a także doprowadziło do pokojowej Nagrody Nobla dla Johna Hume'a i Davida Trimble'a.

Spacer po Mieście Ukośnik utrwala jednak ciągłe poczucie strachu, niepewności i nerwowej politycznej batalii. W jednej z jego dzielnic, Bogside, którą odwiedzam głównie ze względu na serial, który tu kręcono, oczy przykuwają liczne murale poświęcone pamięci ofiar krwawej niedzieli, ale i znaki żywej traumy w postaci napisów IRA, plakatów z karabinem AK-47, czy rebelianckim pozdrowieniem Tiocfaidh ár lá (pl. Nasz dzień nadejdzie) stosowanym przez terrorystów.

w Bogside na każdym znaku znajdujemy nie tylko murale poświęcone pamięci ofiar krwawej niedzieli, ale również żywą traumę

w Bogside na każdym kroku znajdujemy nie tylko murale poświęcone pamięci ofiar krwawej niedzieli, ale również żywą traumę

fot.: Wiktor Bochenek

nasza wspólna egzystencja

Miasto Ukośnik jest przykładem tego, jak nadmierna polaryzacja przekuwa się w trwałe zawłaszczenie przestrzeni, które zdecydowanie dłużej i bardziej negatywnie wpływa na otoczenie. Trudno mi od czasu krótkiego pobytu w Irlandii Północnej nie mieć wrażenia, że w tak spolaryzowanym społeczeństwie, jakim jest dziś Polska, mimo częściowej ulgi powyborczej, brak nośników zewnętrznych skończyłby się jedynie krótkim okresem ładu estetycznego, który szybko przeobraziłby się w polityczne zawłaszczanie przestrzeni do stopnia dotąd nieznanego, nawet biorąc pod uwagę występki odchodzącej władzy.

Broniąc politycznej reklamozy, nie staram się bronić chaosu w przestrzeni miejskiej, lecz pewnego szacunku, od którego być może oddalamy się wraz z nieprzestrzeganiem przepisów. Odpowiedzią nie będzie jednak ich zupełne wyeliminowanie. To oczywiście wyłącznie subiektywna, napędzona obawami opinia, próbująca być głosem w dyskusji.

 
Wiktor Bochenek

Głos został już oddany

IGP-DURA®one – system powlekania proszkowego
Dachówki ceramiczne Röben – zawsze na czasie
Ekologiczne nawierzchnie brukowe
INSPIRACJE