Zobacz w portalu A&B!
Zostań użytkownikiem portalu A&B i odbierz prezenty!
Zarejestruj się w portalu A&B i odbierz prezenty
maximize

Co ja im powiem?

12 marca '24

Felieton pochodzi z numeru A&B 10|23

Mam wystąpić przed studentkami i studentami Wydziału Architektury Politechniki Warszawskiej, dając wykład inauguracyjny. W dodatku w języku Szekspira, bo chodzi o międzynarodowe towarzystwo, które co roku zaczyna studia w nadwiślańskiej stolicy, przyjechawszy tu dosłownie zewsząd.

Mam więc mówić do przebojowej Nigeryjki, zagubionego Mołdawianina, ambitnej Iranki i małego tłumu ludzi, którzy prawdopodobnie wiedzą już coś o architekturze — w końcu to pierwszy rocznik studiów magisterskich. Najprawdopodobniej jednak niewiele wiedzą o kraju, mieście i samej uczelni, pomijając kilkoro Polaków, którzy mogą się znaleźć na każdym roku. Tu zresztą trudno wyprowadzić jakąś prawidłowość, bo z rozmów ze studentami poprzednich roczników wywnioskowałem, że nierzadko Francuzi i Włoszki wiedzą o tym miejscu mniej niż Syryjczycy i Turczynki.

Przyjeżdżają tu zapewne z kilku powodów. Bo Polska to taki Zachód, ale jeszcze dość tani i z ludzką twarzą. Czytaj: bardziej nieformalny, emocjonalny i energetyczny niż, dajmy na to, taka Dania czy Belgia. Tak mi to przynajmniej tłumaczył znajomy Kazach. Chłopak fajność Lechistanu upatrywał w pewnej równoległości naszych historii wymuszonej charakterem wspólnego sąsiada zwanego przez Ronalda Reagana „imperium zła”. W efekcie niemałą grupę pośród młodzieży lądującej na naszym wydziale stanowią obywatelki i obywatele „stanów” Azji Centralnej, a więc stepowych byłych republik radzieckich, którzy coraz bardziej odczuwają magnetyzm zdeprawowanego Zachodu. No dobra, Tadżyków, Kazachów i Tatarów sporo łączy, z naszej perspektywy trudno nawet stwierdzić, co ich w zasadzie różni. Ale jakie są wspólne interesujące punkty nie tylko dla nich, ale i dla Duńczyków, Belgijek, a często i młodzianów z Paryża, którzy trafiają do Warszawy w ramach programu Erazmus?

Bo przecież mój „keynote”, czyli wykład inauguracyjny, nie ma służyć tylko pokazaniu, że wykładowcy szanowanej uczelni technicznej w ogóle mówią po angielsku, może nawet całkiem wyraźnie i z sensem. Ani że potrafią być mili, a może wręcz czarujący. Co ja, żyjący już pół wieku facet z kardiowerterem, kredytami i krotoplazmą mogę przekazać tym ludziom? W dodatku wartościowego?!

Nie pytajcie mnie, co to krotoplazma: właśnie wymyśliłem to słowo na potrzeby niniejszego felietonu. Po to, żeby uzyskać ciąg trzech słów na „k”, które dałyby wpadającą w ucho melodię zdania. A do tego krotoplazma brzmi bardzo politechnicznie, więc może mi się przydać w dalszej części tekstu. Przyda się też w dyskursie medycznym, bo przypomina pojęcie kataplazmy, oznaczające okład woreczkiem wypełnionym otrębami. Od razu zastrzegam, że wprowadzam to pojęcie na zasadach open source, ale z jednym zastrzeżeniem: możecie z niego korzystać pod warunkiem, że zawsze przy okazji dobrze pomyślicie o mnie, jego skromnym autorze. Krotoplazma świetnie nadaje się do robienia wysublimowanych przymiotników, które mogą iść w konkury na przykład z angielskim „kafkesque”. Do tego nieźle klei się z innymi słowami: wyobraźcie sobie zagubienie na twarzy rozmówcy, kiedy strzelicie do niego nieco zblazowanie: „No tak, to typowy efekt krotoplazmatyczny”. Albo zbulwersowanie: „To po prostu czysta krotoplazma!”. Be my guest!

Ale wróćmy do naszych owiec, jak to mówią Francuzi. Nie mam wyjścia: do wykładu muszę się przygotować. O improwizacji nie ma mowy, bo wtedy mógłbym polegać tylko na graniczącym z cudem przypływie natchnienia. Bez twardego przygotowania wyjdzie z tego żenująca ryfa, która pogrąży mnie, uczelnię i cały narodowy system nauczania wyższego, bo ja przecież będę REPREZENTOWAŁ! Wyobraźcie to sobie. Sala przyciemniona kotarami, w niej kolorowy tłum. Katedra z ciemnego orzecha, a po obu stronach koledzy i koleżanki przynajmniej w stopniu doktora. I oślepiający spot na twarz. Wyjdę do cudzoziemskich elewów w opinającej brzuch marynarce, wyprasowanej koszuli, niebieskawy na twarzy od świeżego ogolenia i woniejący oldspajsem. Omiotę wzrokiem salę. Zaszeleszczę leżącymi na katedrze kartkami, przetrę mgłę w okularze, chrząknę i przełknąwszy ślinę, zacznę, dajmy na to tak: „Eeee, łelkam, łelkam”.

Łelkam to już jest jakiś początek, całkiem niezły, bo uniwersalny: w końcu większość ludzi lubi, jak się ich wita, a jak się ich powita dwa razy, to znaczyło będzie, że się jest strasznie podjaranym, że przyszli. Potem przez chwilę będzie łatwiej, bo dopowiem, gdzie ja ich łelkam i w czyim imieniu, to już będą dobre trzy zdania, więc kilka sekund mi zejdzie.

No i co teraz? „Jak nie masz nic do powiedzenia, milcz”, mówiła mi w dzieciństwie mama dodając, że ewentualnie mogę też mówić prawdę, ale to już bardziej ryzykowne. A ja przecież milczeć, stojąc przy katedrze, nie mogę. Więc stanę w prawdzie i prawdą pojadę, ale z zachowaniem pewnej ostrożności, łypiąc przy tym na boki, żeby sprawdzić efekt. Mówię więc zdecydowanym głosem faceta, który WIE: „Słuchajcie: łatwo nie będzie. Studia magisterskie to nie kawałek tortu ani łóżko usłane różami…”, zaczynam, przypominając sobie naprędce idiomy z niepolskich piosenek popowych zapamiętanych w liceum. Wychylam się w bok i widzę, że dziekan i kilkoro profesorów kiwa poważnie głowami. Bo rzeczywiście łatwo nie będzie. Większość studentów będzie musiała nie tylko dużo się uczyć i robić pracochłonne projekty, ale też dorabiać za grosze w pracowniach architektonicznych albo po prostu w barze na nocną zmianę, kiedy stawka jest podwójna. Zaraz potem dorzucam jednak z rozbrajającym uśmiechem: „Ale za to będziecie się też dobrze bawić!”, co też do jakiegoś stopnia będzie uniwersalną, trudną do podważenia prawdą płynącą również z mojego doświadczenia. Na ostatnim roku byłem częścią grupy dyplomantów dzielących pusty dom przyjaciela, w którym otworzyliśmy pracownię. Pracowaliśmy jak szaleni, wspierając siebie nawzajem, dorabialiśmy rysując storyboardy i ilustracje packshotowe, bo były lata 90. i właśnie eksplodował rynek reklamy, a wieczorami wspólnie gotowaliśmy, do upadłego tańczyli i lulki palili. Bawiliśmy się tak dobrze, że żaden związek wtedy nie przetrwał, bo wspólnota optymistycznych zapaleńców klikających w klawiatury pecetów była po prostu bezkonkurencyjna. Trwało to zresztą kilka dobrych lat po obronieniu dyplomów, bo zmieniliśmy się w kolektyw podjaranych eksperymentatorów pod nazwą Grupa Projektowa Centrala.

Na wspomnienie zabawy część studentów zareaguje zrozumieniem, odpowiadając na mój szeroki uśmiech pożyczony od Zygmunta Kałużyńskiego. Ktoś z tłumu chichocze, zapewne wspominając szczegóły jakiejś zabawy, którymi jednak lepiej się będzie z resztą nie dzielić. No dobra, to było łatwe. Ale może się zdarzyć, że właśnie wtedy, kiedy wskoczę na falę niekontrowersyjnych oczywistości, która da nam wszystkim obietnicę szczęśliwego doszlusowania do końca tej męczarni w zakładanym czasie trzydziestu minut, że wtedy właśnie wszystko szlag trafi. Że łódź Odysa się wykopyrtnie. Bo nagle moje spojrzenie powędruje ku twarzom i oczom tych, którym to nie starcza. Którzy chcą odpowiedzi, łakną recept, potrzebujący pomocy i po prostu ukojenia bólu istnienia. Bo przyszli na tę salę i na tę uczelnię nie jak do sklepu z wiedzą, w którym można za niewielkie pieniądze kupić umiejętności z zakresu obsługi programów i ich aplikacji w projektowaniu domków i osiedli. Bo chcą więcej. Bo pandemia i recesja. Bo wojna i nierówność społeczna. Bo oddech śmierci w postaci susz i potopów. I co ja im na to powiem krotoplazmatycznie? Powiem: „Eeee, uczitsa, uczitsa i jeszczio raz uczitsa, bo wtedy zauważy was szef jakiś, doceni, pracę da, bo na rynku trudno o dobrego pracownika. I będą podwyżki i coraz lepsze gadżety i może nawet od rodziców, ze współwynajmowanego pokoiku można będzie się przeprowadzić bliżej centrum, a może i kredyt wziąć na własne M na dalekich przedmieściach, gdzie rosną pośród pól Szczęśliwe Doliny i Prestiżowe Dewelopmenty. I że, jak dobrze pójdzie, znajdziecie kogoś, kto zechce z wami kredyt ten spłacać, kto będzie równie niepewny swego jak wy, a niepewność codziennie będzie topić w kupowaniu blinkowych ciuchów i wspólnym oglądaniu netfliksowego serialu na ikeowskiej kanapie. I że będziecie szukać potwierdzeń w oczach najbliższych i że dekady zajmie wam poznanie świata i samych siebie na tyle, żeby stracić iluzje albo zarazić się nadzieją, że jednak możecie żyć inaczej, bardziej, gdzie indziej. Że może w waszym życiu pojawią się dzieci, które staną się źródłem radości, ale i udręki, a do tego ich wzrastanie będzie waszym metronomem i zegarem przemijania. Że codziennie będziecie musieli wybierać i ponosić tych wyborów konsekwencje i że, choćbyście nie wiem, jak się starali, nie uda się wam uniknąć cholernych błędów, od których będziecie siebie nienawidzić, pluć sobie w brody albo pogrążać się cichej desperacji. Że każdy ruch będzie miał cenę, często też dla waszych bliskich. Że tylko niewiele z was umknie banalnym scenariuszom i poczuciu nieważności. Że tylko kilkoro będzie miało sukces, cokolwiek ten sukces oznacza, bo często będzie on czymś innym, niż to, o czym marzyli. A na koniec, że szczęście jest chwilą, luksusem i że nie gwarantuje go nowy ajfon, religia, ani nawet uznanie w oczach ważnych dla nas ludzi”.

Patrzę po sali, w te czujne oczy i mówię: „Nie damy wam szczęścia, nie damy pewności. Zwłaszcza w tych ciekawych czasach. Bo dziś nie ma jej nikt, poza małymi dziećmi i idiotami. Możemy dać wam narzędzia, żebyście lepiej poradzili sobie w niepewnej przyszłości, a radząc sobie, budowali poczucie sprawczości i własnej wartości. Nie możemy też wam powiedzieć, że rzeczy są dokładnie takie, a nie inne, bo większość rzeczy doznała upłynnienia. Co dziś jest złotem, jutro staje się kupą. Ale są jeszcze rzeczy niezmienne. Jak etyka, uważność i troska. Bo możemy was wyczulić na to, że trzeba opiekować się światem i nami nawzajem, bo na końcu możemy być goli jak święty turecki, ale za to przytuleni przez ludzi. I że większość religii, choć anachronicznych, ma rację, bo naszą główną powinnością jest kochać, niezależnie od tego, czy wyrażamy naszą miłość uparcie projektując świat, który nie niszczy sam siebie, czy cierpliwie pomagamy dziecku odrobić lekcje. A reszta to zwykła krotoplazmatyczna hucpa”.

 
Jakub Szczęsny

Głos został już oddany

IGP-DURA®one – system powlekania proszkowego
SIATKA - METAL - PROGRESS
Ekologiczne nawierzchnie brukowe
INSPIRACJE