Kliknij i zobacz jak w prosty sposób opublikować swój projekt w A&B
Zostań użytkownikiem portalu A&B i odbierz prezenty!
Zarejestruj się w portalu A&B i odbierz prezenty
maximize

Duchy miasta

16 października '23

Felieton pochodzi z numeru A&B 05|23

Lało listopadowo, a ja z niechęcią wystawiłem nogę za drzwi samochodu, który tego dnia był moim parasolem. Myślałem o łacińskim przymiotniku „lugubre”, czyli „żałobny”, gdy skulony w gumowym płaszczu brnąłem ku Zodiakowi. Rok wcześniej brałem udział w jego otwarciu jako kurator wystawy na temat niespełnionych wizji budowy Trasy Tysiąclecia, reprezentacyjnej ulicy mającej łączyć dwie Pragi. Na moje zaproszenie osiem biur pokazało wtedy swoje odpowiedzi na pomysł Stefana Starzyńskiego, legendarnego prezydenta stolicy. Do realizacji Trasy nigdy nie doszło, koncept jak duch wciąż unosi się w powietrzu. Nie ma jej, a jest tajemniczo obecna w adresie jakiegoś budynku z lat 70. stojącego przy pustej przestrzeni będącej rezerwą terenową pod coś, czego właśnie nie ma.

Trasa wpisana jest w plany urbanistyczne, jak wiele innych planowanych połączeń drogowych w mieście. Wszystkie te uliczki, pasaże piesze, trasy i obwodnice istnieją gdzieś zaklęte między pożółkłymi mapami i namacalnym światem. Zapewne każde miasto ma taką kohortę fantazmatów — zapomnianych albo uznanych za utopijne i niewarte uwagi, bo w końcu dużo jest spraw pilniejszych i bardziej namacalnych niż rzężenie widziadła. Aż w końcu, ku zaskoczeniu wszystkich, duchy stają się ciałem, bo ktoś w nie uwierzył. Kiedy kilka miesięcy przed listopadową pluchą głos w słuchawce zaprosił mnie do wzięcia udziału w „nieformalnej” imprezie pierwszych urodzin Zodiaku, bo w końcu byłem zaangażowany w jego inaugurację, pomyślałem: „A co tam, może być wesoło!”. „A może masz pomysł, jak chciałbyś wystąpić?”, zapytał niewinnie głos, a ja — nieświadom konsekwencji — odparłem, że mogę wróżyć na temat przyszłości miasta, jak jakiś futurologiczny wróżbita. Usłyszałem śmiech w słuchawce i stwierdzenie: „Wróż Jakub! A to dobre!”. Pośmialiśmy się, a zaraz potem zapomniałem o sprawie. Listopadowego wieczora klnąc pod zaczerwienionym nosem, w końcu dobrnąłem do eleganckich drzwi wciąż świeżo wyglądającego budynku, który powstał, by edukować i informować mieszkańców stolicy na temat znów zyskującej na znaczeniu urbanistyki, architektury i projektowania krajobrazu. Ale ten wieczór nie miał edukować ani informować, tylko być okazją do świętowania. Był po prostu rautem, na którym mogli się spotkać architekci i urbaniści, fani architektury, varsavianiści, aktywiści, politycy różnych opcji i urzędnicy miejscy. Bo do tego nam, mieszczanom, służą w końcu takie miejsca jak Zodiak. I chwała im za to. Tyle że ja już miałem czerwone spojówki, a pospieszna inspekcja kieszeni płaszcza wykazała, że nie mam chusteczki, która pozwoliłaby mi zwalczyć narastającego niebezpiecznie gluta, który zdawał się złośliwie podśpiewywać: „Zaraz wychynę do towarzystwa!”.

„Jak dobrze, że już pan jest!”, przywitała mnie na progu producentka wydarzenia, przy czym „już” wskazywało, że się spóźniłem. Pomocne ręce zdjęły mi płaszcz. Poprosiłem o ciepłą herbatę z miodem i dałem znać, że nie chcę się rozstawać z szalikiem. Dziewczyna pociągnęła mnie przez tłum ku niszy w betonowej ścianie, gdzie wskazała mi z uśmiechem krzesło stojące za niewielkim stolikiem z czerwoną lampką. Tu pojawiły się moje pierwsze podejrzenia, ale katar nie pozwolił mi jeszcze połączyć punktów. Podniosłem głowę i zdałem sobie sprawę, że szpaler osób, wzdłuż którego przed chwilą szedłem to kolejka. „Na co oni tak czekają?”, pomyślałem, zwalczając natrętnego gluta.

Zdałem sobie sprawę, że po drugiej stronie mojego stoliczka stało kolejne, skierowane w moją stronę krzesło dopiero w momencie, w którym przysiadł na nim znajomy wysoki urzędnik magistratu. Ktoś przyniósł mi herbatę, za to urzędnik zamiast obowiązkowego na takich imprezach lekkiego wina dzierżył w ręce kubek z czerwonym barszczem typu instant, sądząc po intensywności zapachu. Stuknęliśmy się kubkami, jakby to było piwo w kuflach. „Nie wiem, jak to się wszystko potoczy”, zaczął z głupia frant. „Ale co?”, spytałem. „Kryzys. Pod każdym względem”, stwierdził i pociągnął temat, odsłaniając przede mną krajobraz faceta, który znalazł się w oku cyklonu. Wokół jego zgarbionej sylwetki kręcił się z niebywałą prędkością wiatr niosący wszystkie możliwe problemy, jakie mogą osaczyć człowieka w średnim wieku. Na koniec zaśmiał się, smutnawo konkludując: „Hej, no nie myśl, że cię zmuszę, żebyś mi wywróżył coś dobrego, ale wierz mi: każdemu, kto tam stoi, przydadzą się ciepłe słowa!”. Uśmiechnął się i odchylił nieco w bok, wskazując dyskretnie głową na kolejkę. I wtedy zrozumiałem.

Tego wieczoru dla tych ludzi naprawdę byłem Wróżem Jakubem. Po życiu pełnym zmian ról miałem stać się pomarszczoną wiedźmą z Makbeta stojącą nad kadzią ze smołą. Sygnalistą nadchodzącej katastrofy i masażystą dusz. A byłem już wszystkim: z własnej woli, wbrew niej albo zupełnie niechcący. Byłem rysownikiem prasowym i reklamowym, asystentem reżysera, dyrektorem artystycznym, artystą, pisarzem, wykładowcą. Kopałem rowy, byłem Panem z Telewizji, barowym wykidajłą i scenarzystą. Dyskretnym reprezentantem interesów Rzeczypospolitej na obczyźnie, felietonistą, ba, nawet trochę architektem. „Oezu”, pomyślałem, naciągając szalik na głowę. O ile jego długość nie pozwalała na zrobienie porządnego turbanu, o tyle mogłem dzięki niemu przynajmniej bardziej przypominać podlaską szeptuchę albo odganiającego dybuki rabina z Podola. „Dzięki i powodzenia!”, powiedział urzędnik i zniknął.

„Mogę?”, zapytała młoda brunetka, pierwsza w kolejce. Zaprosiłem ją gestem ręki. „Chciałbym pani gorąco podziękować za przyjście. Mam nadzieję, że zdaje sobie pani sprawę, że tę sytuację należy traktować z koniecznym dystansem”, zacząłem z najcieplejszym uśmiechem, na jaki mnie było stać. Pani kiwnęła głową, patrząc mi smutno w oczy, co pogłębiło we mnie wrażenie, że jednak nie potraktuje tej sytuacji z koniecznym dystansem. Właściwie kiedy teraz piszę te słowa, zastanawiam się, czy wróżbitów nie dotyczą te same zasady, co spowiedników. Jeśli tak, będę oględny, bo nigdy nie wiadomo. I tak w ciągu dwóch niespełna godzin obsłużyłem kilkanaście kobiet w różnym wieku i raptem dwóch mężczyzn. Ci ludzie siadali przy moim stoliku w przekonaniu, że naprawdę im doradzę, że ich uspokoję, że powiem co robić. Że nie będzie tak źle. Że w końcu znajdą męża. Że tamten wróci. Że deprymującą pracę można zmienić, jeśli się uwierzy w siebie. Że to życie nie musi być już na zawsze pasmem nieszczęść i frustracji.

Ludzie sami się otwierali, w końcu po to przyszli, ale po jakimś czasie zaczynałem zadawać im pytania naprowadzające i wyciągać więcej informacji. Poczułem drapanie w żołądku. Nie były to objawy zatrucia, kataru żołądka czy pojawienia się ciała obcego, a znak, że dała o sobie znać odpowiedzialność. To drapanie pojawiało się za każdym razem, gdy w mojej pracowni za stołem gościłem parę na skraju rozwodu, która ratowała związek pomysłem na wspólną inwestycję. Kiedy musiałem ważyć słowa, zadając pytania o ich razem wynegocjowaną wizję wspólnej przecież przyszłości. Jak wielu architektów, przez lata musiałem mierzyć się z brzemieniem pełnienia dodatkowej funkcji: terapeuty par. Tak i owego listopadowego wieczoru robiłem wszystko co w mojej mocy, żeby ludzi nie skrzywdzić. Nie otworzyć puszek Pandory, nie doradzić czegoś, co wpłynie źle na ich biografie. Nie byłem w stanie całkowicie wcielić się w rolę wróżbity, który mówi „będzie tak i tak”. Ludzie patrzyli na mnie wyczekująco, a ja gorączkowo zadawałem sobie pytanie, gdzie jest moje miejsce w tej pokręconej historii. Zastanawiałem się, czy jestem w stanie komuś wcisnąć kit, że „wszystko się uda” i że „w przyszły piątek o 19.30 dozna pani, szanowna obywatelko naszego pięknego miasta, ostatecznego spełnienia”. Jakimś cudem większość wstała ukontentowana od mojego proroczego stoliczka. Może dlatego, że ktoś ich wysłuchał, zainteresował się, zadał odpowiednie pytania i uspokoił. Jak moje własne dzieci i ja sam, gdy obgryzam paznokcie, gorączkowo rozmyślając o przyszłości świata.

Na końcu była dwudziestoparoletnia dziewczyna w stylu gotyckim. Sprawa zdradzającego chłopaka. Zanim się pożegnała, stwierdziła: „Wie pan co, w sumie to myślałam, że pan będzie jak ci inni wróże, ale pan strasznie dużo pytał i tak sobie myślę, że to dobrze, bo jakoś mam teraz większą jasność”. Pojęcie jasności dramatycznie kontrastowało z jej czarnym odzieniem, kruczoczarnymi włosami i jeszcze czarniejszym makijażem uzupełnionym czarnymi soczewkami kontaktowymi. Nie mogłem dostać lepszej recenzji za improwizowaną rolę. Odetchnąłem z ulgą. Katar się unormował. Towarzystwo na sali było już w bardzo dobrych nastrojach. Do stolika znów podpłynął znajomy urzędnik. Oniemiały opowiedziałem mu o całej tej sytuacji i o moich odczuciach. Gdybym był amerykańskim nastolatkiem pewnie bym co chwila rzucał „OMG!” i „That was weird, bro!”.

„To przez ten szalik. No i przez plakat”, skonstatował. „Jak to?”, spytałem. Okazało się, że miasto wydrukowało plakaty zapowiadające urodziny Zodiaku, a ja zostałem w nich zaanonsowany słowami: „Wystąpi Wróż Jakub”. „A szalik?” dopytywałem. „No cóż: plakat i szalik cię zalegitymizowały, jak to się mówi. Chyba tamci nie widzieli w twoim szaliku zwykłego szalika, tylko znak, że jesteś prawdziwym wróżem, facetem, który powie, że wszystko będzie w porządku. Rozumiesz, jak ci inni faceci z różnymi szalikami, dziwnymi czapeczkami i, zaraz, jak to było, powłóczystymi szatami. Tyle że ty to zrobiłeś za darmochę. Stąd ta kolejka, jak mniemam”. Chyba urzędnik miał rację. Obszedłem salę pełną rozgadanych obywateli, witając się i żegnając z kim się da, zawinąłem do szatni po płaszcz i opatuliwszy się szalikiem, wyszedłem na mokry plac. Tak że, drogie czytelniczki i czytelnicy, jeśli potrzebujecie, żeby ktoś was uspokoił, że wszystko będzie OK, to wiecie, do kogo pisać. Adres znany redakcji.

 
Jakub Szczęsny

Głos został już oddany

IGP-DURA®one – system powlekania proszkowego
SIATKA - METAL - PROGRESS
Ekologiczne nawierzchnie brukowe
INSPIRACJE