Zobacz w portalu A&B!
Zostań użytkownikiem portalu A&B i odbierz prezenty!
Zarejestruj się w portalu A&B i odbierz prezenty
maximize

Misiowi hak w smak!

29 kwietnia '22

felieton z numeru A&B 04 | 2022


Możemy wymyślać dowolne rodzaje architektury, twierdząc, albo naprawdę wierząc, że zmienimy nią świat. Możemy sprzedawać nasze projekty i budować je za rosyjskie ruble, ale nie oszukujmy siebie i innych, że architektura jest neutralna. Nie jest. Projektowanie budynków i doprowadzanie do ich powstania stanowi część lokalnego i globalnego obiegu pieniądza. Budujesz w Rosji i masz tam zarejestrowany oddział firmy? Cóż, chcąc nie chcąc, płacisz lokalnie podatki, a te trafiają do budżetu państwa, które jest nie tylko kleptokracją, ale na dodatek żyje imperialnymi sentymentami, nurzając się w toksycznej mieszance megalomanii i poczucia niższości. A kiedy wybucha wojna, świadomy, wykształcony, humanistyczny architekcie i architektko, pieniądze z twoich podatków idą… na wojnę.

Dwa tygodnie temu podczas sesji jury międzynarodowego konkursu studenckiego jeden z sędziów, Holender z dużego biura projektowego, wyrażał smutek z powodu „sytuacji na Ukrainie”, stwierdzając przy tym, że to bardzo niefortunne, bo zatrzymane zostały realizacje ich budynków zarówno w Rosji, jak i w Ukrainie. Dodał, że w ich niemałym zespole pracuje wielu przedstawicieli obu nacji i że jest teraz „dużo konfuzji”, bo dwie pracownice z Rosji, naprawdę zdolne, boją się przychodzić do biura, płaczą w słuchawkę i czują, że nikt ich nie będzie lubił. Cóż, chciałoby się odpowiedzieć: tak, wojna tak robi – wprowadza chaos, czasem na zawsze, tyle że jakoś bardziej mnie bulwersują amputowane w krakowskim szpitalu kończyny dziecięcych ofiar ostrzałów rakietowych niż dramat nagle znielubionych rosyjskich architektek.

Na początku lat 2000 polski biznes, w tym niektóre pracownie architektoniczne, zaczął korzystać z możliwości eksportu dosłownie czego popadło do Rosji. Byłem wówczas częścią młodej grupy entuzjastów pod nazwą Centrala. Któregoś dnia, chyba w czasie lunchu, jedno z nas rzuciło: „A może chcielibyśmy projektować w Rosji?”. Nie wiem, czy była wtedy realna możliwość eksportu naszych genialnych myśli, ale od razu zaczęliśmy rozważać, czy w ogóle jest sens współpracować z mafijnym państwem, w którym rządzą mało cywilizowane relacje. Te obawy nie brały się znikąd: tamtego roku zaprojektowaliśmy mieszkanie dla latorośli biznesmena, który do Rosji sprzedawał pasze. Człowiek nie doczekał skończenia budowy, bo, jak to określił potomek, „Tata nie wrócił”. My, choć bardzo otwarci na przygody, jednak woleliśmy z naszych wojaży wracać, najlepiej w jednym kawałku. Kiedy opowiedziałem o naszych parabiznesowych rozterkach mojej mamie, wychowanej za czasów ZSRR w Mińsku Białoruskim, namiętnej czytelniczce Turgieniewa oraz Ilfa i Pietrowa, oskarżyła mnie o rusofobię. Nieco żartem zapytałem, czy potrafi wymienić choć jednego Rosjanina, który przysłany do Polski, choćby do naszego miasta, przez rosyjskie władze zadziałał na jego korzyść. Ku mojemu zdziwieniu bez namysłu odpowiedziała: Starynkiewicz. Nieznającym tej postaci czytelnikom podpowiem bez rozpisywania się, że rzeczywiście dużo mu Warszawa zawdzięcza. Jego imię (Sokrates) wychwalam za każdym razem, kiedy udaję się do miejsca ustronnego, to on bowiem ściągnął do nas Lindleyów, ojca i syna, a ci zaprojektowali nam i „wynadzorowali” budowę instalacji wodnej, kanalizacyjnej, poboru wody i jej filtrowania. Słowem, carski urzędnik, paradoksalnie, zrobił z nas (trochę) nowocześniejszych Europejczyków. Droga Jolu, punkt dla Ciebie!

Moja domniemana czy faktyczna rusofobia dała o sobie znać kilkanaście lat później, kiedy zadzwonił do mnie znajomy właściciel firmy budującej drewniane domy prefabrykowane. Nie tylko robiłem dla niej projekty, ale i doradzałem, właściwie w każdym możliwym wymiarze, od dyrekcji artystycznej po szukanie nowych grup docelowych. Chodziło o doradztwo: czy wchodzić w konszachty z Rosją? Otóż do mojego znajomego zadzwonił pewien dżentelmen, jakoby nasz rodzimy profesor, który zajmował się poszukiwaniem określonych towarów i usług na polskim rynku dla, attention Mesdames et Messieurs, fundacji Putina. W rozmowie telefonicznej wyjaśnił, że mer Petersburga poszukuje tanich domów prefabrykowanych, chce ich zbudować na przedmieściach tysiące, no i może ten tego, piniondz jest do zrobienia. Panowie ustalili datę i godzinę, ja zgodziłem się wziąć udział w spotkaniu i tak któregoś pięknego poranka wjechaliśmy przez powoli otwierającą się bramę do tak zwanego Szpiegowa. Nieobeznanym z tym pojęciem wyjaśnię, że jest to jedna z siedmiu nieruchomości, którą bratnie ZSRR otrzymało w stolicy w zamian za nigdy zresztą nie przekazane nieruchomości w Moskwie. Cechą charakterystyczną Szpiegowa, jak go nazwali warszawiacy, jest schodkowo-tarasowy, fantazyjnie się wijący budynek z lat 70., prawdopodobnie niezamieszkały od końca lat 90.

Po terenie pałętali się na czarno odziani misiowaci ochroniarze, z wyglądu raczej lokalnie najęta firma niż riebiata ze Specnazu. Zaproszono nas do znajdującej się na parterze budynku byłej, jak można sądzić, stołówki, która musiała niegdyś obsługiwać mieszkańców budynku, w tym pracowników ambasady wiadomego kraju i ich rodziny trzymane tu za wysokim murem, żeby nie zarazili się światem zewnętrznym. Zapach kurzu, mdławe światło, jak w dziupli służb wiadomych. Zasiedliśmy przy grubaśnym, lakierem świecącym stole, nad nami wielki obraz olejny z grupą wesołych krasnoarmiejców z harmoszką przy ognisku. Wokół stołu panowie – attaché, pan profesor i pan inżynier z Piotrogradu, niby Polak, ale ichni. Ja serdecznością skrywający najeżenie, znajomek mój rzeczowy i adekwatne pytania zadający. I może z tego byłby wspomniany piniondz, gdybyśmy nie zapytali o naturę Putinowskiej fundacji. Z rozbrajającą szczerością attaché opowiedział o dokonaniach tego szlachetnego podmiotu, który z poświęceniem wspomaga rosyjski sektor publiczny, dostarczając potrzebnych im towarów z jewropy i pobierając jedyne 7 procent marży. Tu mojemu znajomemu i mnie pojawiły się zmarszczki na twarzach, bo jak to, wyobrażacie sobie, że prezydent albo premier waszego kraju ma równolegle jakąś fundację, którą kasuje 7 procent od wszystkiego, co do tego kraju ściąga? Wiem, co powiecie: po niusach na temat naszego premiera dokonań na polu handlu nieruchomościami i jego wciąż byciu premierem (w takiej Danii już następnego dnia by nim nie był) już nic nas nie zdziwi. Tyle że my jeszcze byliśmy w Polsce anno Domini 2013, nawet nie podejrzewając, jak bardzo na wschód zostaną przesunięte nasze standardy cywilizacyjne.

Tu mój znajomy mnie szturchnął, grzecznie się pożegnaliśmy i drepcząc do samochodu, rozmawiać zaczęli. Spytał, co sądzę. Ja na to, że te 7 procent mnie zabiło. Głową pokiwał i rzekł: „Nie damy chu…i zarobić”. Taką postawę doceniam. A nie opowiastki pazernych Holendrów przymykających oko na śmierć ich własnych pobratymców gradem trafionych w samolocie w 2014 roku, gdy Putinowskie „zielone ludziki” zaczęły „wyzwalać” zagłębia węglowe na wschodzie Ukrainy. Może zresztą stoi za tym nie pazerność tylko wiara, analogiczna do tej, która pomogła zachodnim biznesom stworzyć współczesne Chiny, że współpracując z krainą białych niedźwiedzi, doprowadzi się do jej europeizacji. Myślenie to jest błędne: Rosja nie jest i nie będzie częścią Europy, nawet jeśli pracujący dla Carycy Katarzyny geodeci i twórcy map przesunęli granice kontynentu aż do Uralu. Rosja nie jest też Azją. Jest osobnym bytem cywilizacyjnym, w którym normy oświeceniowe, chociażby takie jak Prawa Człowieka czy poszanowanie dla prawdy, nie są w żaden sposób respektowane na poziomie państwa. Nie mamy jednak co się pławić w samozadowoleniu – identyczny do nich stosunek ma zapatrzona w Rosję duża część prawicowych polityków w Polsce.

Nie mam specjalnych iluzji co do tego, że Rosja zmieni się w jakikolwiek pozytywny sposób jeszcze za mojego życia. Tym bardziej, jeśli zostanie ono skrócone zrzuceniem na ważne cele (w tym na Warszawę) na terenie RP rakiet Iskander. Mieszkańcy tego kraju od zawsze mają prane mózgi, niezależnie od panującego systemu i towarzyszących mu środków. W szkole, zresztą zupełnie jak Chińczycy i Amerykanie, dowiadują się, że należą do najwspanialszego społeczeństwa na świecie, a o owej wspaniałości przypomina im codziennie telewizja, lokalna oczywiście, bo tylko 10 procent populacji tego kraju mówi jakimkolwiek innym językiem, więc nie ma możliwości weryfikacji informacji politycznych. Ani zapewne nie ma chęci, bo po co się wysilać, skoro ktoś konkretnie i przekonująco, jak w TVP, świat nam objaśnia w jeden możliwy sposób codziennie w programie „Wriemia” lub w „Dzienniku telewizyjnym”. Co mogę zrobić dziś jako mały człowieczek gdzieś w Europie Wschodniej, który aspiruje do tego, by swój kawałek terytorium odepchnąć kijem dalej gdzieś na zachód? Otóż, wbrew pozorom, mogę, podobnie jak Państwo, więcej, niż myśli Vlad Putin i jego poplecznicy. 

Tu moja prywatna, krótka robocza lista sposobów na przyp….enie Putinowi TERAZ (uwaga: opinie wyrażane przeze mnie w tym felietonie nie muszą być opiniami medium w postaci A&B)*:

  1. Nie robić NIGDY interesów z krajem, którego większa część populacji uważa, że zupełnie normalne jest najeżdżanie krajów sąsiednich albo wspieranie dyktatorów pokroju Maduro, Assada i tym podobnych.
  2. Nie kupować w sklepach lub nie kupować produktów marek, które mimo sankcji nałożonych na kraj z powodu wszczęcia krwawej wojny w Ukrainie zdecydowały o pozostaniu w Rosji i płaceniem podatków współfinansowaniu działań najeźdźcy, od NESTLE i Leroy Merlin zaczynając, na Decathlonie i Renault kończąc. Wstydź się, Francjo.
  3. Wspierać bezpośrednio cywilne ofiary w postaci uchodźców i pośrednio poprzez finansowanie organizacji pomocowych. Pamiętać przy tym, że część z uciekinierek (zwłaszcza) tu zostanie i że wyjdzie nam na dobre zwiększenie populacji kraju o jednej z najniższych dzietności w Europie. Tak czy owak większość z nas pomaga, może poza freakami zafiksowanymi na Przeszłych Narodu Naszego Krzywdach (UPA, banderowcy, Wołyń itp.) oraz częścią hierarchów Kościoła katolickiego**, ale od czasów spalenia egzemplarza „Harry'ego Pottera” na stosie, nie dziwi mnie już nic...
  4. Pisać SMS-y do anonimowych Rosjan o wojnie poprzez hackerski serwis https://1920.in. Zrobiło to już ponad siedem milionów ludzi z całego świata, część być może trafiła do tych, którzy nie do końca są zaczadzeni Putinowską propagandą.
  5. Zgłaszać każdego napotkanego w sieci trolla administratorowi, a osobom, które nieświadomie powielają tezy przygotowywane w petersburskiej „fabryce trolli”, dawać jasno do zrozumienia, że stały się „pożytecznymi idiotami” cynicznego mordercy.
  6. Nie używać należącego do rosyjskiej spółki serwisu OLX, przez który rosyjskie Ministerstwo Obrony (powinno się nazywać Ministerstwem Ataku) stara się kaptować żołnierzy kontraktowych do walki w Ukrainie.
  7. Nie oglądać rosyjskich serwisów informacyjnych, oj nie, za to poczytać OKO press, „Guardiana”, „El Pais” albo „Politico” (polecam!).
  8. Odkleić się co jakiś czas od niusów, żeby nie oszaleć, i wziąć się za czytanie nst. pozycji: „Europejczycy. Początki kosmopolitycznej kultury” Orlando Figesa; „Europa” Normana Daviesa. Przyda się też „Mistrz i Małgorzata” Michaiła Bułhakowa, żeby pofantazjować, że to nie redaktora Berlioza głowa toczy się po torach tramwajowych na Patriarszych Prudach, a wiadomo kogo…

I pewnie listę tę można jeszcze wydłużać o różne punkty w typie „Przygotować plany B, C i D”, „Zdywersyfikować środki” albo „Otworzyć konto w innym kraju europejskim”, ale już w to nie wchodźmy. Zamiast tego pomyślmy, może życzeniowo, że jak dobrze pójdzie, trzeba będzie tę Ukrainę odbudować i wtedy bez oporów będzie z kim robić interesy. Pomyślmy też, że nieszczęście naszych sąsiadów może otworzyć oczy części polskiego obozu rządzącego i ich wyborcom na tajemnicze pokrewieństwo wizji łączące Nowogrodzką i oddalony o kilka tysięcy kilometrów dekoracyjny drewniany zespół budynków krytych takimi niby-cebulkami. Póki co cieszmy się wiosną i bądźmy tak niebywale szlachetni wobec siebie nawzajem, jak (na razie) jesteśmy wobec uciekinierów z kraju, który ma ambicję stać się częścią wyśnionej Europy, ze wszystkimi jej wadami, w tym francuskim egoizmem i polskim pieniactwem.  

Jakub Szczęsny


* Opinie zawarte w felietonie są tożsame z opiniami medium A&B – przyp. redakcji

** UWAGA: zapis w drukowanej wersji tekstu (04/2022) był generalizujący i nieaktualny — powstał 13 marca 2022 roku, a więc przeszło dwa tygodnie po wybuchu wojny wobec udostępnienia artykułu na portalu www.architekturaibiznes.pl dnia 28.04.2022, dlatego wymagał doprecyzowania. Nie miałem tu na myśli zakrojonych na szeroką skalę działań Caritasu (skądinąd pomagającego głównie przy pomocy środków z naszych podatków i dotacji europejskich), osobnych inicjatyw parafialnych, czy pomocy udzielanej przez zgromadzenia zakonne w Polsce. Chodziło mi o bezpośrednie fizyczne i finansowe zaangażowanie osób zarządzających Kościołem katolickim w Polsce, a więc o najwyższych rangą hierarchów. Ich działania w takim zakresie były, delikatnie mówiąc, mało widoczne, przynajmniej według informacji dostępnych 13 marca, a więc na dwa dni przed Konferencją Episkopatu Polski, na której podsumowano zaangażowanie poszczególnych organizacji kościelnych od 28.02.2022, a więc dnia wybuchu wojny w Ukrainie.

Osoby dotknięte generalizującą wymową tego zapisu przepraszam.

Głos został już oddany

IGP-DURA®one – system powlekania proszkowego
SIATKA - METAL - PROGRESS
Ekologiczne nawierzchnie brukowe
INSPIRACJE