Zobacz w portalu A&B!
Zostań użytkownikiem portalu A&B i odbierz prezenty!
Zarejestruj się w portalu A&B i odbierz prezenty
maximize

Moja wielka, warszawska PRZYGODA

07 lutego '23

Zagaduję do przedstawiciela lokalnej społeczności, który nieco chwiejnym krokiem przechodzi właśnie obok mnie. Zaczepiony żwawo łypie na mnie przymglonym okiem, ale jego odpowiedź na mój wyraźny zachwyt dzielnicą zostaje spuentowana rześko i z zupełnie nieoczekiwanym artyzmem: „dla mnie ta moja Praga to są, Panie, przede wszystkim te poczerniałe cegły, te mury nieotynkowane”. No przecież to jest lewy sierpowy, ta czuła, poetycka odpowiedź nokautuje mnie, wziętego z zaskoczenia. Od tego momentu postanawiam się już tą Pragą po prostu zachłysnąć, bez żadnych ograniczeń, chcę wyłączyć wewnętrzne hamulce. Uprzejmie żegnam się z chwiejnym jak Pan Guma gospodarzem podwórka i sunę dalej, łapczywie chłonąc praską atmosferę.

Wreszcie rozumiem, dlaczego właśnie tutaj Roman Polański kręcił „Pianistę”, przypomina mi się mój zachwyt filmem „Rezerwat” Łukasza Palkowskiego z 2007 roku, tego o Pradze właśnie, ze świetną Sonią Bohosiewicz.

Szukam kolejnej rzeźby — na tyłach bazaru Różyckiego ma być schowany „Piłkarz” Althamera. A gdzie tam — znajduję tylko resztki betonowego cokołu w otoczeniu pierdyliona napisów sprejem i różnych bazgrołów, murali i stosów małpek po różnych rodzajach wódki. Ściany uprzejmie informują, kogo należy jebać (Putina i Psy), a kogo kochać (Legię). Przynajmniej wszystko jest jasne.

 Mokotowski Bar Mleczny - fotosy mleczno-barowe ze starych filmów na ścianach, atmosfera i naprawdę niskie ceny

Mokotowski Bar Mleczny — fotosy mleczno-barowe ze starych filmów na ścianach, atmosfera i naprawdę niskie ceny

© Mateusz Zmyślony

Nie ma rzeźby, ale za to jest bazar. Różyckiego oczywiście. O matulu, co to za miejsce. Stare drewniane budy z asortymentem z poprzedniej epoki ostatkiem sił opierają się tu współczesności. Spieszcie się, by to jeszcze zobaczyć — za chwilę zniknie, a jest piękne.

Dość bezczelnie podsłuchuję plotkujące i znudzone brakiem klientów panie handlujące obuwiem męskim, kompleksową obsługą I Komunii i wszelkim innym asortymentem. „Ja to przychodzę do tej roboty się wyciszyć” — mówi do koleżanki, wydmuchując dym z papierosa jedna z nich. Rozumiem i zazdroszczę nawet, bo klimat tego miejsca jest niepowtarzalny, nostalgiczny, łapiący za duszę, przynajmniej moją.

Choć wyraźnie już umiera ten świat, nie ma tu wielu zainteresowanych klientów, na stoiskach sprzedawcy przysypiają, kurczowo trzymając się tego, co już było, ale co już nie jest i już nie wróci. Ale nie ma się czym ­przejmować — tak to już jest, tak się toczy miejska historia. Na szczęście od jej zapamiętania jest pobliskie, bardzo fajne Muzeum Pragi. Rozmawiam z personelem Muzeum, bardzo mi się podoba zaangażowanie tych ludzi — tutaj wszyscy rozumieją, czują i kochają tę Pragę.

Może ta Praga to czasem i jest jakaś bandyterka, może i często też jakaś żulerka — ale za to jaka. Praga jest jak zakazany owoc, jak seks pozamałżeński z femme fatale, jak niezdrowy, ale ulubiony papieros, jak alkoholowy zawrót głowy, jak jedzenie lodów po marihuanie. Czyli wszystko, co najfajniejsze w życiu, ha, ha.

W supermikroknajpie „CZA CZA”, obok Muzeum, rozmawiam ze stojącym za barem elokwentnym praskim kozakiem. Chwalę za fajną knajpę i dobrą kawę, właściciel kiwa głową („że wie, że super miejsce ogarnął”) i bez namysłu poleca wizytę w kultowej punkowej knajpie swojego ojca (nazywa się „PUNKt 77”), z odrobiną próżności w tonie głosu ­podsumowuje samozadowolony: „no, niedaleko pada jabłko od jabłoni, he, he”.

Z pasją krytykuje zbiory Muzeum Pragi (stoimy trzy metry od niego), po czym bez cienia zażenowania przyznaje, że nigdy w nim nie był. Pytam jak mięczak o dbanie o przeszłość praską, o te stare budy na Różycu. Mój rozmówca jest we wszystkim zdecydowany i pewny siebie, natychmiast stawia mnie do pionu, wymachując rękami: „Panie jebać te budy, jebać ten bruk na Ząbkowskiej, normalnie jebać go, ja chcę kurwa normalnie na rowerze przejechać”.

Snuję się po tej wyrazistej Pradze zachwycony. Już umiem zagadać z miejscowymi, są świetni. Nie robię im zdjęć, to by było wsiowe, choć gdy pytam, nikt nie protestuje, są strasznie hop do przodu, ci miejscowi. Nie boją się, rwą do konfrontacji, cisną się. Mnie to strasznie nakręca, cóż to za cudowna dzika energia.

Docieram do słynnego na całą Warszawę, a zaraz pewnie i na cały świat, lokalu gastronomicznego „Pyzy, flaki gorące!”. Lepszego chłodnika nie jadłem, lepszych pyz z twarogiem i szpinakiem też nie. Za dużo zamówiłem niestety, z łakomstwa. Ale to nie problem — „Pyzy, flaki” podawane są w słoikach, proszę o zakrętki, i tak zostaję pierwszym (mam nadzieję) warszawskim słoikiem odwróconym, reszta jest twist off, ja jestem twist on — chodzi mi o to, że normalne słoiki przyjeżdżają ze swoim domowym jedzeniem od mamusi do Warszawy na poniedziałek, do roboty, a ja swoje w słoikach wywożę z Warszawy, i w dodatku robię to w piątek.

Obok jest bar „Brzeska”, na razie tam nie włażę, jeszcze nie zasłużyłem. Brzeska to w ogóle świetna ulica, tu są te najlepsze praskie podwórka, z biało-błękitnymi kapliczkami i powszechnie ignorowanymi zakazami gry w piłkę. Brzeska, Czynszowa, Stalowa, mówię Wam — nie ma lepiej.

Jadę dalej, poza warszawski horyzont zdarzeń — odkrywam Bródno. Za olbrzymim cmentarzem (najpierw mijam wielki żydowski, potem jeszcze większy polski) leży jedna z sypialnianych dzielnic Warszawy, wielkie blokowisko. Podobnych wokół centrum jest wiele, to te wszystkie Chomiczówki, Bemowa, Ursynowa; ja wybieram Bródno, bo tu jest Park Rzeźby, stąd pochodzi Paweł Althamer, mój ulubiony polski artysta. Tacy ludzie jak on najciekawiej opowiadają mi o Polsce, tak jak mój czeski przyjaciel, rzeźbiarz David Černý, najlepiej opowiada mi o Czechach.

Jestem pod wrażeniem. Wracam przez Pragę, z żalem będę opuszczał ten ekosystem, ale już wiem, że nie tylko tu wrócę, ale będę tu z ­chęcią wracał przez resztę życia.

ulica Francuska na Saskiej Kępie - pełno fajnych ogródków, bezpretensjonalna, sympatyczna przestrzeń, knajpy i „Bloktrotter” - samo życie

ulica Francuska na Saskiej Kępie — pełno fajnych ogródków, bezpretensjonalna, sympatyczna przestrzeń, knajpy i „Bloktrotter” — samo życie

© Mateusz Zmyślony

Przyjeżdżam do Warszawy po raz trzeci, ostatni przed oddaniem tego tekstu. Zawzięcie kręcę pedałami, zaczynam od dzielnicy Wola. To tereny dawnego getta, prawie nic się nie ostało z oryginalnych zabudowań. Architektonicznie dzielnica mnie nie wzrusza, ale zwracam uwagę na wszechobecny lokalny patriotyzm. Wszędzie graffiti „Wola fans”, wszędzie jakieś wrzuty w rodzaju „kocham Wolę”. Za co?

Ten dzień zaczyna się trudniej niż poprzednie. Zwracam coraz większą uwagę na napotykane na Woli co krok miejsca upamiętnienia. Tu na każdym rogu kogoś zabito, za każdym winklem dokonano masowego mordu. Oglądane tak z bliska, robi to na mnie piorunujące wrażenie. Na Woli pamięć o powstaniu jest wszędzie, jego konsekwencje są wyczuwalne w bolesny sposób. Niemiecka „Rzeź Woli” była potworna, tutaj to czuć zupełnie inaczej niż z książek, z historii, z większej odległości. Wyjeżdżam z tej Woli poruszony i wzruszony, dociera do mnie jakaś nowa jakość odczuwania istoty warszawskiego powstania, tego, jak nas wszystkich tamte wydarzenia ukształtowały.

Na Woli z przyjemnością odkrywam świat wokół najstarszego w Warszawie Domu Kultury; świetna obywatelska, hipsterska przestrzeń z jadłodzielnią, miejskim ogrodnictwem, warsztatami do naprawiania starych rzeczy, z Klubokawiarnią Sąsiedzką. Bardzo dobrze to wszystko tutaj wygląda.

Siedzę sobie na słońcu z kaczkami w parku Moczydło. Warszawskie parki nie są przereklamowane, są świetne. Jest ich dużo, są różne, zadbane, bogate w atrakcje — to specjalny wymiar Warszawy, bardzo pozytywny.

Czas na Ochotę. Krążę wokół placu Narutowicza, tu od razu uwodzi mnie architektura. Ochota też miała swoją rzeź w ­czasie powstania, jak Wola, ale tam mordowali Niemcy, a tu Rosjanie z formacji SS RONA. Straszna przeszłość, nie możemy o niej nigdy zapomnieć, bo przecież tacy sami Rosjanie dziś robią to samo w Ukrainie, historia się nie skończyła, historia zawsze będzie się powtarzać. Pamiętajmy, pamięć najlepiej nas obroni, jeśli będziemy wyciągać z niej wnioski.

Architektura Starej Ochoty podoba mi się, bo Rosjanie nie umieli zburzyć solidnych, powstałych w latach 20. budynków. Budowane w systemie spółdzielczym, na szczęście przetrwały; uszkodzone, ale łatwe do naprawienia. Są tu świetne zaułki, fajne knajpki, jest urocza atmosfera. Och, jak ja zaczynam uwielbiać tę moją nową Warszawę — uklepuje mi się to w duszy już ostatecznie, gdy obserwuję w La Buvette przy ulicy Mochnackiego uśmiechniętego Francuza, który parzy pyszną kawę i podaje obłędne gorące i chrupiące kanapki z miodem i orzechami.

Docieram do Mokotowa, jest fantastyczny. Zaczynamy z Michałem od obiadu w Mokotowskim Barze Mlecznym. Niby zwykły, ale niezwykły. Jest świeży estetycznie, czysty, zaktualizowany. Pełno ludzi, pyszne, tanie jedzenie i świetna, witalna atmosfera; dizajn czarno-biały, konsekwentny. Na ścianach w związku z tym również czarno-białe fotogramy z Filmoteki Narodowej z najbardziej kultowymi scenami z udziałem barów mlecznych ze starych polskich filmów. Mniam.

Obok jest Regeneracja, jedno z podstawowych mokotowskich miejsc spotkań. Za niepowtarzalną i trwałą atmosferę tego miejsca odpowiada między innymi jego właścicielka — nick Pusia — współtwórczyni także równie chyba kultowego w Warszawie DZiK-a (czyli Domu Zabawy i Kultury). Bez odwiedzenia tych miejsc duszy stolicy nie zgłębisz.

Szlajam się bez pośpiechu po tym Mokotowie, chłonę. Pałacyk Szustra, park Morskie Oko, wizyta w Relaksie, Teatrze Nowym, skanowanie elewacji przy ulicy Narbutta — wyłania się z tego obraz dzielnicy wręcz przepełnionej fajnymi knajpkami, instytucjami kultury, jest po prostu gęsto od cieszących duszę i oko motywów. Finał tej części budowania nowych relacji z Warszawą postanawiam urządzić sobie pod kinem Iluzjon — to kolejne świetne, klimatyczne miejsce. Rozmawiam tu i ówdzie z miejscowymi, dopytując, gdzie jeszcze powinienem powęszyć. Najczęstszą reakcją jest swoista konfuzja — na Mokotowie wszędzie jest coś, wszędzie jest fajnie, w sumie trudno wskazać jakieś konkretne atrakcje, atrakcyjne są same budynki, ulice, kwartały, podwórka. To nie jest przestrzeń turystyczna, jej największą, w moich oczach, zaletą jest widoczna wszędzie swojskość, naturalność — to jest rasowe miasto dla mieszkańców, miasto piętnastominutowe, tu wszystko jest, stąd nie trzeba nigdzie wyjeżdżać. Myślę, że to, co istotne, udało mi się uchwycić na zdjęciu [patrz s.45 — przyp. red.]: ludzie spędzają tu razem czas, na zewnątrz, siedzą w ulubionych miejscówkach, czytając książki i grając w szachy, emanuje z tego przyjemna, spokojna energia. Lubię to, to antyteza rozgorączkowanych karier i pracoholizmu ­stołecznych biurowców sprzed pandemii.

Wizja konstelacji samodzielnych, odrębnych, charakterystycznych dzielnic jako kluczowych składników warszawskiego wielomiasta potwierdza się i uwiarygadnia. Śledztwo powoli uznaję za zmierzające do zakończenia. Zadowolony z wyników warszawskiej przygody jadę już dla czystej przyjemności rowerem na Saską Kępę, na ulicę Francuską. Chcę się przywitać z moją ulubioną, wielką, warszawską postacią — Agnieszką Osiecką.

Pani Agnieszka — któż jej nie kocha za te niezliczone, fenomenalne teksty piosenek… Żyje w nich Warszawa, żyje w nich Polska z tamtych lat — nie byłoby ich bez energii i charakteru tego miasta. Saska Kępa to świetne miejsce do życia, zupełnie inne niż reszta prawego brzegu Wisły. Tutaj jest spokojnie, łagodnie, bardzo zielono, w końcu to „Kępa”. To dzielnica willowa, kameralna. Podobnie jak na Żoliborzu, Ochocie i Mokotowie i tu stoją na chodnikach krzesła bezpretensjonalnych knajpek, które przysłania mi na chwilę postać mieszkańca w bluzie z napisem „Bloktrotter”. Bloki z wielkiej płyty to największa część stolicy, ale nimi w tym materiale postanowiłem się nie zajmować. Blokami zajmiemy się w rozdziale o Łodzi i Pabianicach.

Saska Kępa to przykład mojej ulubionej miejskiej sytuacji, w której następuje uzyskanie masy krytycznej — miejsce zdobywa już samoistną dynamikę, dojrzałą formę jako przestrzeń wspólna. Mierzy się to liczbą knajpek i przybytków umożliwiających interesujące spędzanie wolnego czasu poza domem. Pożegnalne z Warszawą śniadanie jem więc na ulicy Francuskiej, a jak na Francuskiej to koniecznie w Patisserie Vincent, wypada być już francusko konsekwentnym.

Chciałbym dalej pedałować przez tę Warszawę pięknych parków, faktyczną ­stolicę zieleni.

Miasto, które zmieniło się tak bardzo, że zamiast chłodnego dystansu i czasami wręcz niechęci, w mojej głowie i sercu pojawił się zupełnie nowy obraz. To dobre uczucie polubić swoją stolicę. A jeszcze lepsze — zakochać się w jej charakternych dzielnicach.

Krążąc między prawym i lewym brzegiem, dostrzegam wreszcie puentę, tak wyraźnie widoczną, że aż jej wcześniej nie zauważyłem! Tak, eureka! Wiem już, dlaczego coś we mnie tak pozytywnie pękło podczas tego śledztwa! Warszawa jest jak Bielsko-Biała! Warszawa ma binarną duszę, duoprzestrzeń sprzeczności! To tego tutaj szukałem… Oprócz odmiennych charakterów dzielnic, prócz tego melancholijnego i czułego wręcz zatopienia się w Starym Żoliborzu, czy dość drapieżnego romansu z dziką bestią, jaką jest według mnie Praga, dostrzegłem wreszcie to, czego szukałem. Dwubrzeżność Warszawy jest bowiem kluczem do sensownego dokończenia portretu tego miasta. Brzeg prawy, dotknięty przez powstanie, z majestatycznym Manhattanem, z masywnym charakterem Mokotowa i pozostałych wielkich dzielnic otaczających Śródmieście, ma bowiem po drugiej stronie Wisły równoważący go nieoczekiwanie dla mnie brzeg lewy. Ten jest autentycznie DZIKI — dosłownie i w przenośni.

Warszawa jako „Stolica zieleni” jest wiarygodna - park Skaryszewski przekonał mnie ostatecznie, ale dobrych parków jest tu mnóstwo i są naprawdę wszędzie, no może poza mordorem na Domaniewskiej…

Warszawa jako „Stolica zieleni” jest wiarygodna — park Skaryszewski przekonał mnie ostatecznie, ale dobrych parków jest tu mnóstwo i są naprawdę wszędzie, no może poza mordorem na Domaniewskiej…

© Mateusz Zmyślony

Brzeg prawy to poważna i formalna stolica, brzeg prawy to uregulowane i piękne bulwary, to odbudowane i przebudowane po wojnie, ogarnięte planowo przestrzenie. Ta prawa Warszawa nie wystarczyłaby mi, żeby się zakochać. Ten wzbudzający uczucie i dopełniający całokształt ferment wprowadza dziki brzeg lewy. Nieuregulowany, zarośnięty lasem, z dzikimi plażami, dziesiątkami płonących ognisk, dziki. Dziki jak zwierzęta w praskim zoo, dziki jak zakamarki praskie rodem ze „Złego” Tyrmanda, uzupełniony tą bardziej ułożoną, kulturalną Saską Kępą i pstrokatymi farbami Lunaparku na Wale Miedzeszyńskim, po latach zardzewiałego upadku odmalowywanego na różowo i ponownie skolonizowanego przez hipsterów. Ech, ta Praga — najstarsza w Warszawie, oryginalna, bo niezburzona, dwustuletnia, bo wcześniej była burzona jako przedpole wojenne, ostatni raz przez Napoleona chyba. Ech, ta Praga.

Na otarcie łez porywam z Muzeum Pragi warszawską Syrenkę autorstwa rzeźbiarza Marka Sułka. Jego Praskie Aniołki bardzo mi się podobają, stoją i siedzą między innymi na rogu Ząbkowskiej i Targowej, pełniąc w przestrzeni publicznej podobną funkcję do tej, jaką kiedyś we Wrocławiu pełniły krasnoludki. Moja Syrenka jest słodziakiem, pojedzie ze mną do Krakowa jako branka, żywy dowód na to, że część mnie zostaje już z Warszawą na zawsze. Z przyjemnością będę wracał tu jeszcze wiele razy odkrywać to miasto z kosmosu, stolicę młodej Europy, polski Nowy Jork.

No dobra, dość tych zachwytów. Czego w Warszawie brakuje? Co teraz trzeba by z Warszawą zrobić? Warszawa przyszłości powinna kreować świadomie stemperowany wizerunek — odchodząc od wątków aroganckich, przechodzić do roli ukochanej stolicy wszystkich Polek i Polaków. Mam nadzieję, że ten tekst przyczyni się do takiego „nowego otwarcia”.

Brakuje Warszawie — co jest wręcz kuriozalne — nowoczesnego centrum kongresowego i całorocznej, wielkiej hali widowiskowej. To wręcz niepoważne, by stołeczne miasto nie dysponowało takimi obiektami. Do Centrum Nauki Kopernik (proj.: RAr-2 Laboratorium Architektury) dołączy za chwilę, jako kolejna współczesna atrakcja stolicy, Muzeum Sztuki Nowoczesnej (proj.: Thomas Phifer and Partners) w nowej, wielkiej siedzibie budowanej obok PKiN. Tego tu brakowało, oby miało ekspozycję dobrej jakości.

Niech Warszawa trzyma sztamę z Kijowem. Niech Warszawa trzyma też sztamę z Berlinem i Paryżem. Na tej czwórmiejskiej linii ­rozwijać się będzie teraz Europa.

Mój najstarszy kumpel w życiu, dziewięćdziesięciotrzyletni wówczas dr Tadeusz Krzyżewski, cytowany już przeze mnie przedwojenny dyrektor Biura Propagandy i Reklamy miasta Lwowa, mawiał, pięknie przy tym z lwowska zaciągając: „Panie Mateuszu, przed wojną serce Polski biło w Wilnie, a dusza żyła we Lwowie”. Tę część cytatu wspomniałem w rozdziale poświęconym miastu Kraków. Z litości dla Warszawy nie pociągnąłem go wtedy do końca, a miał on drugą część, która brzmiała tak: „A teraz, Panie Mateuszu, cała Polska jest jak krakowski obwarzanek, nawet smaczna. Ale pośrodku jest dziura… Eto Warszawa…”.

Tak trzydzieści lat temu Warszawę widział pan Tadeusz, wyrosły w rzeczywistości przed II wojną światową. Dosyć długo się z nim zgadzałem, mimowolnie wchodząc w krakowsko-warszawski stereotyp. Warszawka definiowała dla mnie to miasto, nie tylko dla mnie zresztą. Dziś mogę już jednak — bez złych zamiarów — ten cytat przytoczyć w całości. Ponieważ Warszawa się zmieniła. Już da się ją lubić. I można się nawet w niej zakochać. Co więcej, to nie tylko nowe knajpy i inwestycje sprawiły, że po latach w końcu zdobyła moje serce. Kluczowe — i bardzo dobrze — okazało się samodzielne i niezależne odkrywanie starej Warszawy z perspektywy roweru, z dala od miejsc wcześniej znanych i wprowadzających w błąd. Bo Warszawa to jednak nie tylko biurowce i biznesy.

Gdy wreszcie naprawdę zanurzyłem się w klimatach warszawskiej konstelacji, smakując Wolę, Mokotów, Ochotę, ten fenomenalny Stary Żoliborz, tę naprawdę wkręcającą Pragę, dopiero wtedy poczułem to coś. Pojawiające się w przestrzeni hasło „Zakochaj się w Warszawie” wreszcie nabrało dla mnie sensu, stało się po latach ­niedowierzania — jednak prawdopodobne.

To wszystko jest bowiem kwestią dotarcia do odpowiednich miejsc i odpowiednich rozmówców. A dalej — stworzenia z nich właściwej narracji. Mogę to więc dziś, pierwszy raz w życiu, napisać z całą odpowiedzialnością: Warszawa — odkrywana we właściwy sposób — jest naprawdę wspaniała. Sądzę, że to bardzo dojrzała miłość, z którą będzie mi teraz łatwiej żyć — fajnie jest jednak polubić, zrozumieć, spoufalić się ze swoją stolicą, zmienić w głowie istniejące wrażenie. Pierwsze było powierzchowne i złe. Drugie, głębokie, okazało się fantastyczne. Żadne miasto nie zaskoczyło mnie tak jak ona…

Warszawa.

Mateusz Zmyślony

Głos został już oddany

IGP-DURA®one – system powlekania proszkowego
Dachówki ceramiczne Röben – zawsze na czasie
Odwiedź SIMONSWERK na targach Architect@work 2024
INSPIRACJE