Zobacz w portalu A&B!
Zostań użytkownikiem portalu A&B i odbierz prezenty!
Zarejestruj się w portalu A&B i odbierz prezenty
maximize

Temat aktualny

14 czerwca '22

Felieton z numeru A&B 05|2022


W Waszych coraz liczniejszych listach do redakcji, do których przeglądania musiano zatrudnić byłą specjalistkę od katalogowania zasobów z kijowskiej Biblioteki Narodowej imienia Łesi Ukrainki, przewija się ważna prośba. Piszecie, że chcecie więcej aktualności, żeby pan Szczęsny częściej odnosił się do bieżących wydarzeń i z nimi związanej problematyki. Kiedy w zakurzonym pokoju redakcyjnym kupka z listami zawierającymi tę prośbę urasta do rozmiarów pozwalających na opieranie się o nią łokciem w pozycji stojącej, na oko 120 centymetrów licząc od podłogi, naczelna bierze za telefon i wywiera na mnie nacisk. Wszystko odbywa się kulturalnie. Wręcz łagodnie. Nawet głos naczelnej jakiś taki zmiękczony dobywa się ze słuchawki, choć przerywany kasłaniem, bo palą w tej redakcji niemożebnie, a okna trzymają zamknięte z powodu hałasu hamujących przed skrzyżowaniem tramwajów.

A ja wtedy płynącym ze słuchawki naciskom wychodzę naprzeciw. W końcu nikomu wbrew robił nie będę i doskonale rozumiem, że tematów pandemii, recesji i Polskiego Ładu, kryzysu klimatycznego, wojny, a zwłaszcza tego, czy „Polska będzie następna”, macie za mało. Jako się rzekło, odniosę się więc do szanownych Czytelniczek i Czytelników potrzeb. Otóż postanowiłem w tym miesiącu dostarczyć Wam recenzję. I to nie jakiejś nieprzystającej do naszej codzienności książki o architekturze, bynajmniej, a pozycji znaczącej dla kultury całego świata i baaaaardzo aktualnej.

Opowiem Wam więc o filmie „Gremlins 2”.

„Gremlinsów” część pierwszą, znaną u nas jako „Gremliny rozrabiają”, kojarzą wszyscy, którzy w połowie lat 80. mieli więcej niż rok i już mogli się cieszyć wspaniałością lekko zielonkawego świata płynącego z często kopiowanych kaset VHS. Tym, którzy jednak nie pamiętają, szybko przypomnę, bo to ważne dla ciągłości fabuły. No więc w małym amerykańskim miasteczku żyje Billy, miły, kędzierzawy nastolatek z niezamożnej rodziny. Ojciec, wynalazca-fajtłapa, daje mu na święta prezent w postaci słodziutkiego zwierzaczka zwanego Gizmo. Powtarza chłopakowi to, co usłyszał od chińskiego starca, który mu niechętnie stworka sprzedał: „tylko go nie karm po północy, żadnego ostrego światła i broń boże zwierzaka nie zamocz”. Chłopak trzyma się zasad, ale, jako że chodzi do szkoły, po godzinach dorabia w banku, żeby wspomóc rodzinę, do tego ma psotnego psa i młodszego brata, Gizma oczywiście nie udaje mu się dopilnować. Niefortunnie zmoczony i po północy najedzony wielkooki futrzaczek dosłownie rozpączkowuje się, tyle że jego magiczny pomiot nie jest tak miły jak on.

Bo to złe Gremliny są!

Odrażające, złośliwe stwory o chropowatej skórze moczą się w basenie w YMCA i żrą co popadnie, by zapełnić sobą nieszczęsną mieścinę i rozrabiać do woli, niszcząc spokój bogobojnych płatników podatków. Ostatecznie dzięki wysiłkom Billa i jego rozsądnej sympatii Kate (użyte zostają, między innymi, oślepiające reflektory, kuchenki mikrofalowe, miksery i wysokie napięcie) udaje się poskromić maszkary, uratować nieszczęsnego Gizmo i wybawić miasteczko ze świątecznej opresji. Wszystko więc kończy się szczęśliwie, dobrzy ludzie wiwatują w tekturowych scenografiach bezwiekowego „everytown” pośród spadającego spod sufitu hali filmowej sztucznego śniegu marki Rosco. Dzyń-dzyń i Merry Christmas!

Lecz myliłby się ten, kto by pomyślał, że producenci tego dzieła pozwoliliby Gremlinsom ostatecznie sczeznąć, nie dostarczywszy widzom dalszych uniesień, a im samym dodatkowych zarobków. Warto wspomnieć, że „Gremlinsy”, podobnie jak wypuszczony do kin tego samego weekendu film „Ghostbusters”, stanowiły nie tylko nowatorski eksperyment z zakresu mieszania gatunków filmowych (w tym wypadku horroru i rodzinnej komedii), ale też dzięki scenariuszowi Chrisa Columbusa i reżyserii Joe Dante zawierały niewielką dawkę krytyki społecznej. A przy tym były wciąż autentycznym blockbusterem. W „Gremlinsach” ofiarami psotnych maszkaronów padały więc po kolei różne „niefajne” postaci w typie dickensowskiej skąpej starej bogaczki czy ksenofobicznego sąsiada republikanina.

Sześć lat później, w 1990 roku, bracia Warner poszli za ciosem i wypuścili sequel w postaci „Gremlins 2: The New Batch”. Mogliście tę premierę przeoczyć, tak jak ja przeoczyłem „Goonies” (nigdy sobie tego nie wybaczę). Zapewne dlatego, że film nie trafił do Polski, a poza tym my mieliśmy wtedy inne rzeczy do roboty. Bo tu rodziło się nowe: Wałęsa z Jaruzelskim podawali sobie rękę, na łóżkach polowych powstawały przyszłe fortuny, a oficer prowadzący byłego polskiego opozycjonistę instruował na ławce w parku przy Sejmie, gdy obaj patrzyli przed siebie na bujny drzewostan, że: „Teraz, gaspadin Antoni, wejdziecie bardziej w politykę i będziecie czekać na dalsze instrukcje”. Nie w głowie nam były jakieś Gremlinsy, a szkoda, bo one też zapowiadały to „nowe”, tylko z jeszcze dalszej przyszłości.

W drugiej części Bill i Kate pracują w high-techowym wieżowcu Cramp Tower na Manhattanie (sounds familiar?). On zaczyna robotę jako renderysta w firmie architektonicznej, malując słodkie akwarelowe widoki kolejnych biurowców, a Kate oprowadza po budynku wycieczki podnieconych prowincjuszy, paradując w kretyńskim kapelutku stanowiącym część jej zawodowego uniformu. Tu łączą się dwa motywy ważne dla lat 90.: zestaw wysokich, wręcz futurystycznych, technologii i ordnung narzucany nową „kulturą” korporacyjną. Pełen gadżetów i hop-do-przodu firm biurowiec nadzorowany jest przez obsesyjny zespół monitorujący (kto pamięta thriller-romansidło pt. „Sliver” z 1993 roku?), który z zapałem śledzi przez system kamer przemysłowych jakiekolwiek przejawy nieprzestrzegania wewnętrznych zasad budynku wymyślonych przez jego właściciela. Owym właścicielem jest nieziemsko bogaty, wizjonerski, a zarazem egoistyczny, egotyczny, a przede wszystkim narcystyczny deweloper o znajomo brzmiącym nazwisku Daniel Cramp. Przed wejściem do wieżowca stoi rzeźba, a zarazem logotyp jego korporacji, gdzie przypominająca obcęgi literka C ściska nasz glob tak dalece, że ma on kształt rozpłaszczonej elipsoidy.

Odwiedziny samozadowolonego właściciela w wieżowcu-fetyszu łączą się z pojawieniem się Gizmo, który nieszczęsnym przypadkiem trafia do klatki w laboratorium firmy genetycznej znajdującej się na jednym z pięter budynku. Zwiedzający własne włości Cramp wchodzi do biura architektonicznego i wpada w zachwyt przed renderingiem Billa, chwilę przedtem skrytykowanym przez dyrektora oraz Marlę, dwulicową bezpośrednią przełożoną Billego, skądinąd zimną rudowłosą larwę. Każdy kontakt uśmiechniętego Crampa z pracownikami biurowca wydaje się wyciągać z nich to, co najgorsze. Ludzie stają się służalczy, podstępni, a w najlepszym wypadku sztywni, jakby kto z nich życie wyssał. Pod koniec dnia pracy Marla zobaczywszy przychylność Crampa wobec naiwnego Billego zmusza chłopaka do wspólnej kolacji. W jej trakcie niebezpiecznie ociera się drapieżnym odnóżem dolnym o krocze chłopaka, który przecież ma narzeczoną! Hello! Roztacza, przy tym przed nim karierowe miraże, które staną się jego udziałem, o ile Billy okaże jej względy natury wiecie-jakiej.

Tymczasem Gizmo, jakże by inaczej, wydostaje się z laboratoryjnej klatki, zjada co nieco po północy i doznaje zmoczenia pod wpływem awarii zautomatyzowanego poidełka w trakcie wałęsania się po pustych korytarzach biurowca. Jakimś cudem Gizmo zostaje znaleziony przez Billa, ale jest już za późno: w budynku zaczynają się już panoszyć Gremlinsy i to naprawdę złośliwe. Do tego najinteligentniejszy z nich nie tylko mówi ludzkim głosem, ale ma też aspiracje, by gremliniany ród miał status pełnoprawnych nowojorczyków. Wciąż rosnąca armia potworów powoli przejmuje budynek. Zaczyna się prawdziwy armagedon.

Wyją syreny, cały system kontroli pada, ludzie bezwładnie biegają korytarzami z Gremlinsami wczepionymi we włosy wyglądającymi jak lalki Jima Hensona. Budynek jest zamknięty, przed wejściem stoi kordon policji i tłum gapiów. Ważną sceną jest tu rozmowa Billa i Crampa w jego oczywiście narożnym luksusowym biurze. Szeregowy pracownik Bill przywołuje do porządku spanikowanego „szefa wszystkich szefów”, sugerując, że tylko on, Daniel Cramp, może uratować budynek, Nowy Jork i Amerykę całą! Cramp doznaje wówczas olśnienia i stwierdza w uniesieniu; „Ja, deweloper, mogę uratować świat!”. Po wielu perypetiach Billowi udaje się ściągnąć całą armię potworów do lobby budynku. Tymczasem Daniel, za namową chłopaka, wydostaje się z budynku. Cramp rozpościera przed oknami pełnego Gremlinów westybulu gigantyczną zastawkę mająca oszukać je, że jest noc, by w odpowiednim momencie raptownie zastawkę odsunąć, zalewając wnętrze zabójczym światłem. Żeby było ciekawiej wielka scenograficzna zastawka Daniela Crampa przedstawia… Kreml.

Oczywiście wszystko dobrze się kończy. Pod wpływem fortelu Gremliny się roztapiają, Bill ściska się z Kate, Cramp z Marlą, która zostaje jego osobistą asystentką, Gizmo jest uratowany, a tłumy wiwatują! Przypadkiem całe zajście zostało sfilmowane i Cramp oraz reszta towarzystwa stają się bohaterami. Film jest nieco chaotyczny, ale zabawny i anarchiczny, a do tego każdy, kto zna się choć trochę na historii kina znajdzie w nim dużo parodystycznych nawiązań do ważnych pozycji, od „Czarownika z krainy Oz” po amerykańskie musicale. Tyle że nie chciałem tak naprawdę pisać recenzji, a raczej zwrócić nam wszystkim na coś uwagę, używając hollywoodzkiego „dziełka” jako pewnej figury.
Postarajmy się połączyć kilka punktów, jak przystało na tropicieli chemtrails i zmowy globalnych producentów szczepionek. Trump Tower otwarto w 1983 roku na kilka tygodni przed premierą pierwszej części Gremlinów. Wielofunkcyjny wieżowiec powstaje i zostaje oddany do użytku mimo wielu skandali, w tym związanych z niepłaceniem… polskim firmom budowlanym. Potem Trump rośnie dalej w siłę (choć z perturbacjami), nie tylko powiększając portfolio deweloperskie, ale powoli stając się postacią medialną. Dzieje się tak zwłaszcza od momentu, w którym zagrał siebie samego wypowiadającego się o architekturze przy kawiarnianym stoliku w filmie Woody’ego Allena „Jej wysokość Afrodyta” oraz w „Celebrity”. Postać patologicznego narcyza podnieca scenarzystów i reżyserów tak dalece, że umieszczają go nie tylko pośród aktorów, ale również lepią na jego podobieństwo postaci, jak to zrobił David Cronenberg z prezydentem-hochsztaplerem w doskonale Trumpa, jako głowę państwa zapowiadającym filmie „Martwa strefa” z 1983 roku.

„Do czego zmierzasz?”, zapytacie.

Ano do tego, że prawdziwi ludzie, z krwi i kości, mogą pod wpływem narracji, bajek i wizji przepoczwarzyć się w potwory, bez mała jak Gremliny wynikłe z Gizmo. Do przepoczwarzenia, zamiast wody i nocnego karmienia, konieczna jest fikcja. Dopiero sprzężeni z maszynami służącymi do tworzenia iluzji mogą cicho rosnąć gdzieś na boku, w wygodnych gabinetach, by w końcu nagle zakwitnąć w pełnej krasie jako osadzone w jakiejś bajce potworne postaci, a nie ograniczeni fizycznością i moralnością ludzie. Kiedy zakwitną dzieją się rzeczy straszne, bo zapatrzeni w nich zwykli ludzie dadzą się pokroić za narrację i za jej głównego bohatera. Nawet jeśli historyjka tak bardzo odbiega od rzeczywistości, że białe zamienia się w czarne, a wojna staje się ratowaniem kogoś przed nazistami. Nasze bajkowe wehikuły iluzji są coraz silniejsze: nigdy nie konsumowaliśmy tyle fikcji co teraz i jestem pewien, że wszystkim nam sprawia coraz więcej wysiłku odróżnienie jej od rzeczywistości. Nie mamy jednak wyjścia, musimy zdobyć się na ten wysiłek, bo to owe maszyny: twittery, fejsbuki, państwowe i prywatne telewizje oraz last but not least filmy fabularne, mają moc zapowiadania, przywoływania do życia i kształtowania prawdziwych potworów. Maszkar z piekła rodem.

Jakub Szczęsny

Głos został już oddany

Stojące i wiszące kotły kondensacyjne dużej mocy
SPACE Designer
INSPIRACJE