Zobacz w portalu A&B!
Zostań użytkownikiem portalu A&B i odbierz prezenty!
Zarejestruj się w portalu A&B i odbierz prezenty
maximize

Przyszłość jest Indyjką

01 lutego '22

Ahmedabad nas najpierw przygniótł, a potem pożarł. Już w taksówce z lotniska, a jechaliśmy wysłużonym hindustanem, Vítek, mój czeski kompan, i ja, poczuliśmy rosnącą falę nadmiaru. Bengaluru, z którego przylecieliśmy, z jego tysiącami inżynierów IT, ostentacyjnym bogactwem właścicieli start-upów, smart-budynkami i festiwalem dizajnu, zdawał się reklamowym plakatem nowych Indii.


Ahmedabad to zupełnie inna, orientalna bajka. Jak ze szkiców z podróży Tadeusza Kulisiewicza z lat 50. XX wieku. Flegmatyczne krowy o przerysowanych, wręcz komiksowych rogach tarasujące w najlepsze ruch uliczny. Otumanione słońcem i biedą tłumy sunące po wysokich chodnikach, na których krawężnikach siada się jak na parkowych ławkach, podsuwając stopy kołom rozpędzonych pojazdów. Stłoczone, pofalowane fronty sklepiszczy i sklepików, jazgotliwe i przytłaczające, a między nimi, z głupia frant, wciśnięte gdzieniegdzie aśramy. W skali kapliczki z przedogródkiem albo jako niewielkie, jednoizbowe świątynie. Nieodmiennie pomalowane na jeden kolor, głównie pistacjowy lub różowy, jak monochromatyczne, odstające od otoczenia absurdalne makiety. Wydziergane z milionów detali, które, jak mrowisko czy fasada barokowego kościoła wydają się lekko poruszać pod wpływem słońca i cienia. Miasto, jak i Gudźarat — stan, którego jest stolicą, to przestrzeń ortodoksyjnego hinduizmu. „Po co ci inni bogowie, jak tu masz ich tysiące?” — mówi nasz kierowca. Jeżeli szukacie dowodu na to, że indyjskie klisze nie biorą się z niczego, jedźcie do Ahmedabadu. „Jesteśmy suchym stanem — u nas się nie pije alkoholu” — stwierdza szofer, odkręcając głowę do tyłu i mrugając do nas. Bo w całym Gudźarat, a szczególnie w najbogatszym jego mieście kwitnie podziemne życie, jak wszędzie tam, gdzie ortodoksja religijna spotyka się z podejrzanie pachnącą faszyzmem potrzebą ujednolicenia mas pod jeden wzorzec. W końcu u władzy jest Modi, premier chcący zerwania z kolonialną przeszłością Indii, dla których wciąż wspólnym językiem jest angielski i zbudowane przez Brytyjczyków instytucje i systemy — od podatkowego po szkolnictwo. Tyle że Modi chce narzucić temu gigantycznemu patchworkowi kultur jeden język, jego własny — hindi — wraz z szeregiem praw ograniczających różnorodność. Tymczasem szofer chętnie opowiada o lokalnym undergroundzie. Sklepy monopolowe, salony gier, lupanary. Skolko ugodno. W końcu na co dzień rozwozi szanownych klientów po różnych atrakcjach. „A kto z tego korzysta? Turyści?” — pytam. „E, panie… — szczerzy się wąsal — u nas ludzi z kasą nie brakuje!” — i rzuca lokalny odpowiednik powiedzenia „Kto bogatemu zabroni?”. Vítek posyła mi ironiczny uśmiech, stwierdzając po czesku „Witaj w domu!”, bo nagle powiało współczesną Europą Wschodnią z jej nagłym wykwitem bigoterii i hipokryzji. A może nie tak znowu nagłym, jeśli przypomnieć sobie serię sorbońskich wykładów Milana Kundery zebranych w książce „Zasłona. Esej w siedmiu częściach”. Habsburska, pruska czy carska kultura czapkowania przed biurokratą, władcą, silnym wąsaczem z przyprószonymi siwizną skroniami. I rzeki płynących podziemnymi korytami pieniędzy. Z kieszeni do ręki po drugiej stronie urzędu, pałacu, komendy policji.

Z Vítkiem prowadzimy warsztaty dla dwóch grup studentów młodego Anant National University, który wypączkował z szacownego prywatnego giganta w postaci uniwersytetu CEPT założonego w latach 60. przez B.V. Doshiego, mastodonta indyjskiej architektury i laureata Nagrody Pritzkera. Do AnantU przeszła grupa profesorów kierująca się misją krzewienia oświaty wśród młodzieży pochodzącej z niższej klasy średniej. Rodziców tych studentów nie stać nie tylko na wysłanie ich na studia do Londynu, czy nawet Warszawy, ale nawet na CEPT, a tylko garstka mniej zamożnych może liczyć na stypendia gdziekolwiek. AnantU rzeczywiście rośnie: wokół działki, na której stoi ukształtowany w kwadrat z dużym wewnętrznym dziedzińcem pierwszy budynek zespołu, trwa budowa. Powstaje zaprojektowany przez japońskie biuro akademik i nowe budynki dydaktyczne. Tymczasem jemy lunch na krytym pergolą dziedzińcu szkoły. Wokół ciągną się krużganki częściowo ukryte za ażurowymi ścianami z porozsuwanych pustaków. Te galerie chronią przed słońcem i stanowią jednocześnie komunikację w budynku, który w końcu stoi w ciepłym monsunowym klimacie. Na ich skrzyżowaniach znajdują się poszerzenia z dużymi stołami do pracy i charakterystycznymi wysokimi taboretami projektu samego Balkrishny Doshiego. Siedzimy z Vítkiem, który opowiada o swoim projekcie łączenia augmented reality z drukowanymi grafikami i tekstami. Otacza nas wianuszek studentów, którzy garną się do nas, jakbyśmy byli jakimiś sadhu, świętymi mężami, którzy przypadkiem, w trakcie porannej sesji lewitacji wylądowali na dziedzińcu ich szkoły. Między kolejnymi turami wykładów i warsztatów młodzi ludzi podchodzą do nas, żeby się poradzić. Dziewczyna w zielonym T-shircie pyta, co ma dalej robić ze swoją karierą po studiach podyplomowych, chłopak w tradycyjnej pajamie dzieli się marzeniami o studiowaniu w Stanach Zjednoczonych. Moje warsztaty z design thinking to burza mózgów w podgrupach na temat naprawiania źle działających elementów indyjskiej rzeczywistości. Poprosiłem prawie trzydzieścioro studentów o wymienienie głównych bolączek ich codzienności w różnych skalach. Rzucili ich wiele: od niskiej jakości życia w akademiku i kiepskich warunków higienicznych życia ich rodzin po wszechogarniającą korupcję. W podgrupach pracują nad poszczególnymi problemami. Wybuchają dyskusje, spory, ogniste tyrady. Prawdziwa indyjska energia twórcza wyrzucana podniesionymi głosami w różnych angielskich zabarwionych lokalnymi akcentami, które czasami uniemożliwiają mi zrozumienie o-co-kaman. Tylko jedna grupa decyduje się na temat architektoniczny, reszta rusza do boju o lepszy kraj. Rządzą dziewczyny: niektóre w rozedrganiu wstają z plastykowych krzesełek, unosząc w górę ręce i gestykulując. Czasem ich dłonie zamykają się w pięści. W sali narasta podniecenie, jak bzyczenie gniazda dzikich pszczół, zanim rzucą się na misia z kreskówki. To ferwor zmieniania świata. Ich świata.

Po południu kończą prezentacje, do ostatniej chwili rysują, ustalają role, kto co ma mówić. Komitety dziewczyn z doczepionymi chłopakami. Jeszcze dyskusje i gaszenie świateł w szybko zapadającym tropikalnym wieczorze. Niedługo potem siedzimy z Vítkiem przy lemoniadzie w hotelowej kawiarni stylizowanej na kolonialny country club. Jak na sahibów przystało. Jesteśmy wykończeni i oniemiali. Mój czeski kompan kręci głową, opierając dłoń na zimnej szklance. „Jezu, miałem grupę samych księżniczek i tylko jednego zabiedzonego chłopaka. Wszystkie pachniały olejkami i były chyba czymś wypomadowane, jak jakieś Szeherezady!”. „Twoja sala była źle wentylowana i zakręciło ci się od tych olejków w głowie?” — pytam, pociągając łyk lemoniady z mango. Vítek jest dużo ode mnie młodszy. Jego innowacyjny projekt łączenia druku i możliwości augmented reality, jakie daje smartfon lub telefon, to projekt dyplomowy z ASP w Pradze. Indyjskie księżniczki ewidentnie zrobiły na nim wrażenie. Moja sala była na szczęście dobrze wentylowana, a księżniczki przypominały raczej Nadieżdę Krupską w stanach najgęstszego i najciemniejszego owłosienia. Jedne zawładną światem za pomocą tysiącletnich patentów kosmetycznych, drugie dzięki bezwzględnemu entuzjazmowi. Drżyjcie patriarchowie!

Moje futurologiczne gdybania nad szklanką lemoniady znajdują potwierdzenie następnego ranka. Snehal, dziekanka wydziału architektury AnantU zaprasza nas do odwiedzenia pracowni Doshiego. Wizyta jest możliwa dzięki wieloletniej przyjaźni obojga: Snehal zaczynała jako jego studentka, potem asystentka i pracownica, wreszcie wykładowczyni na CEPT. W taksówce wypytuję ją o dziewięćdziesięciotrzyletniego architekta. Vítek też podniecony, bo zrobiłem mu wykład o Doshim, wspominając też o Tadeuszu Baruckim, który go spotkał w latach 60., a który na wieść, że odwiedzę Ahmedabad wysłał mi zdjęcie zrobione mu w ogrodzie jego domu ponad pół wieku temu. Pracowni z ulicy nie widać. Osłania ją gęsty, zadbany ogród zacieniający kolebki na wpół pogrążonych w ziemi podłużnych pomieszczeń. Dookoła kwitnie nowy Ahmedabad: nad ulicą, po której drugiej stronie piętrzą się pięciokondygnacyjne budynki ciągnie się budowana właśnie estakada miejskiej kolejki, jej pasażerowie bez problemu zobaczą najmniejszy szczegół w czarodziejskim ogrodzie. Dookoła wyrosły mieszkaniówki, a pracownia wygląda teraz jak ostaniec z czasów, gdy Doshi za bezcen kupił tę działkę pośród pól na dalekich przedmieściach. Przez półotwartą furtkę, która ma zapraszać zwykłych śmiertelników do półpublicznego w zamyśle autora ogrodu wchodzimy na krętą, zacienioną alejkę oddalającą nas od ulicy. Spomiędzy fantazyjnie powyginanych pni drzew dochodzi nas eteryczna muzyka na sitarze i tabli, najprawdopodobniej z ukrytych gdzieś dyskretnie głośników. Przez recepcję obwieszoną makietami i charakterystycznymi dla Doshiego plakatami projektów wchodzimy do dusznawej salki konferencyjnej. Za szybą widzimy patrona, który rozmawia przez telefon. Po chwili przychodzi. Wysoki i wyprostowany, wyglądający na sześćdziesięciolatka z przeszłością surfera. Długie włosy, które zakłada za ucho ze skromnym uśmiechem. Usiadłszy na zaprojektowanych przez niego taboretach rozmawiamy o Polsce, jak się zmieniła po upadku komunizmu. Potem Doshi narzeka trochę ze smutnym uśmiechem na współczesną politykę i to, jak bardzo neoliberalizm niszczy ducha wspólnotowości we wszystkich klasach jego społeczeństwa. Opowiada o tym, jak wnioski z jego projektów społecznych nigdy nie zostały wykorzystane w oficjalnej polityce państwa dotyczącej konstytucyjnego obowiązku zapewnienia dachu nad głową milionom obywateli. Pytam o przyszłość. Architekt zakłada ręce na piersi i robi zasromaną minę. W końcu odpowiada: „I tu i na świecie widzimy, ile rzeczy psują starcy trzymający się kurczowo władzy. Jak za wszelką cenę chcą utrzymać stare porządki albo przywrócić te, które się nie sprawdziły, a które dawały w przeszłości władzę ludziom takim jak oni…” — zawiesza głos, a ja widzę powoli płynące w powietrzu drobinki kurzu. „Myślę, że przyszłość powinna być kobietą. Może im pójdzie lepiej naprawianie tego świata”. Snehal mruży oczy i z tajemniczym uśmiechem lekko kiwa głową.

W Indiach żyje dziś mniej więcej miliard trzysta milionów mieszkańców. Ponad 48 procent to kobiety. Według wielu źródeł żyje im się tam zazwyczaj ciężej niż kobietom w innych krajach azjatyckich, zwłaszcza z powodu wciąż funkcjonujących opresyjnych praw dotyczących zamążpójścia i dziedziczenia. W Polsce żyje nieco ponad 37 milionów mieszkańców, a według prognoz GUS-u do 2050 roku ma nas być o siedem milionów mniej. Dzietność mamy jedną z najniższych w Europie, a zasady płacenia ZUS-u oparte o tak zwaną umowę międzypokoleniową, według której to zstępujące pokolenie płaci na pokolenie poprzednie. Zastanawiam się, kiedy okaże się, że nie mamy wyjścia. Że chrześcijański bastion pyzatych konserwatywnych blondynów i postępowych blondynek będzie musiał się otworzyć na tysiące bogów przyprowadzonych przez miliony pachnących olejkami entuzjastycznych i przedsiębiorczych dzieci subkontynentu indyjskiego. Bo w końcu kto będzie łożył na nasze emerytury?

Jakub Szczęsny

Głos został już oddany

PORTA BY ME – konkurs
Sarnie osiedle - dni otwarte 15-16 listopada
Ergonomia. Twój przybiurkowy fizjoterapeuta
INSPIRACJE