Zostań użytkownikiem portalu A&B i odbierz prezenty!
Zarejestruj się w portalu A&B i odbierz prezenty
maximize
NOWOŚĆ! Prawo w architekturze – przystępnie na portalu A&B

Czego nie wiemy o polskich miastach?

14 marca '23

Artykuł z numeru A&B 02|23

Chciałbym móc na początku roku omówić najnowszy „Raport o sytuacji polskich miast” — nie miejskich samorządów, nie rynków nieruchomości czy sytuacji gospodarstw domowych, ale prezentujący sygnały z różnych obszarów i zbierający je w sensowną całość.

Sygnały zbieramy nieustannie, rozmawiamy o nich, próbując ocenić ich wagę i to, na ile zwiastują trwałe zmiany, istotne trendy, na ile skłaniają do przemyślenia jakiegoś aspektu funkcjonowania miast. Nie składa się to jednak w żadną całość. Częściowo dlatego, że nie mamy — jak ekonomiści — naszego odpowiednika PKB, wskaźnika inflacji czy PMI. Ale także dlatego, że nie mamy rutynowych sposobów zbierania i prezentowania danych w formie pozwalającej budować obraz miejskiej sytuacji. Nie stanu miasta, ale tego, co właśnie się zmienia, sygnałów pokazanych nie na tle tego, co o miastach wiemy od dekad, ale czego dowiedzieliśmy się ostatnio. Chciałbym móc omówić raport, którego nie ma. Choć byłby z pewnością potrzebny tysiącom specjalistów od różnych miejskich aspektów i wątków.

Po to, by móc go kiedyś położyć na stole, powinniśmy poszukać sposobu spotkania i zderzenia różnych perspektyw i poskładania takiego obrazu miasta, który odda raczej dynamikę zmian niż to, co stałe. I nie będzie jakąś genialną wizją, ale sprawnym narzędziem porządkowania wiedzy — tej posiadanej przez genialnych obserwatorów i tej zbieranej przez pracowitych analityków. Problem w tym, że najtrudniej komunikuje się niewiedzę. Kiedy próbujemy to robić, wiele osób wzrusza ramionami, bo oczekuje nowych, dobrze opracowanych pomysłów. Rozwiązań, a nie problemów. A jednak czasami trzeba to zrobić. Wtedy, kiedy liczymy, że rozwiązania mogą być pochodną dyskusji o deficytach odczuwanych przez różne strony miejskiej debaty. Taka sytuacja zdarza się rzadko — wymaga bowiem porzucenia wygodnej profesjonalnej rutyny, która każe nam skupić się na tym, co już potrafimy, ale także przyznania się do naszych słabości. Konstrukcja takiego syntetycznego obrazu z natury rzeczy pokazuje pytania, na które nie chcemy lub nie potrafimy odpowiadać, wątki, które pomijamy, dane, które przeoczyliśmy. Jest niewygodna. Z drugiej strony stanowi ciekawe wyzwanie, okazję do zajmującej dyskusji i wyjścia poza gotowe schematy.

Przyzwyczailiśmy się do pisania o mieście w kategoriach długiego trwania. Wszystko zdaje się za tym przemawiać — trwałość układów urbanistycznych, przekraczająca miarę ludzkiego życia długowieczność budynków, pozycja w sieci osadniczej i ładunek symboli gromadzonych przez pokolenia. To, co w mieście nowe, ubieraliśmy w slogany o smart city czy mieście kreatywnym. Ale wiemy, że to tylko nowe narracje, powierzchowne i krótkotrwałe. Ludzie o mocniejszych nerwach mogą je po prostu przeczekać. Ci, którzy uwielbiają być na bieżąco, wsłuchują się w każdy szelest eksperckiej mody.

Mimo to brakuje nam dobrych narzędzi, by wychwytywać miejską zmienność. By reagować na nowe sygnały. Nawet jeśli je dostrzegamy, zwykle traktujemy jak detal, który nie ma wpływu na cały obrazek. Wiemy, że w ostatnich trzech dekadach zmienił się rytm naszych miast, ale ten sygnał nie zmienia naszego sposobu widzenia innych spraw. Wiemy sporo o rozlewaniu się miast, ale reagujemy na to jak na oderwany od innych zjawisk proces, który można powstrzymać umieszczanymi w strategiach zaklęciami lub niewiele znaczącymi zachętami do pozostania w mieście.

fot.: Oleksandr Pyrohov | źródło: Pixabay

Powodem, dla którego nie potrafimy układać sygnałów w większą całość, jest to, że postrzegamy miasto jako coś bardzo statycznego. Między sygnałami a obrazem miasta pogrążonego w długim trwaniu nie ma czegoś, co w polityce opisujemy jako sytuację, a w ekonomii koniunkturę. Czegoś, co pozwala zestawiać zmienne, obserwacje, tendencje rozwojowe. Co sprawia, że sygnał jest ważny. I może zostać przez nas dostrzeżony i osadzony w jakimś szerszym kontekście.

Miejska sytuacja to coś więcej niż zbiór danych, na podstawie którego można napisać raport o stanie gminy. To więcej niż obserwacje, które jesteśmy w stanie indywidualnie pozbierać. Można ją uchwycić wtedy, gdy istnieją media zderzające różne opinie i punkty widzenia lub inne miejsca takiej konfrontacji. Bo taki obraz powstaje raczej jako zbiorowa improwizacja niż w wyniku uporządkowanego procesu planowania strategicznego czy dyskusji na forum przejętych rolami w rywalizacji politycznej radach miast. Taki obraz budowały kiedyś lokalne media, omawiały lokalne elity. Nie idealizując roli takich elit w rozwoju miast, były one w stanie podpatrywać technologiczne nowinki, rozwiązania infrastrukturalne, style zachowań i konsumpcji, ale także mody i trendy intelektualne.

Takie miasto rozsypało się, zostało porwane na strzępy. Albo mówiąc mniej dramatycznie — większość ludzi wykonujących zawody i zajęcia dające dawniej przepustkę do elity przestała funkcjonować w lokalnej skali. Poszczególne segmenty elit żyją w sporym oddaleniu i kontaktują się raczej ze swoimi odpowiednikami w innych miastach niż z koleżankami i kolegami z innej branży. Potencjalne miejskie elity nie mają nawet miejsca spotkań. I nie mają powodu, by rozmawiać o mieście. Robią to niemal wyłącznie profesjonaliści, chętnie trzymając się swoich wąskich ról.

Warto to powiedzieć wyraźnie: zjawisko miejskiej elity, takiej, jaką znamy z XIX i XX wieku, skończyło się. Wraz z nim straciliśmy podmiot, który był przygotowany do interesowania się „miejską sytuacją”. Zostali po nim nieliczni dziennikarze interesujący się miastem jako takim, nieliczni urzędnicy miejscy myślący kategoriami miasta jako całości, a nie tylko własnego obszaru działania. Zostali syntetycy z zamiłowania, akademicy, architekci, eksperci — mający coraz mniejszą publiczność. I coraz słabiej słuchani w świecie, w którym popyt na syntezę jest coraz mniejszy. Publiczność woli jakiś punktowy skandal, przyklejony do jej politycznych emocji i potwierdzający spójność przekonań.

A technolodzy miejskiej władzy — wolą konkretne „detale”. Problem polega na tym, że za bardzo szukamy w mieście tego, co stabilne, a niekiedy wręcz ponadczasowe — jak w przypadku pytań o DNA miasta, a nie umiemy opisywać tego, co zmienne. Że odrywamy system przestrzenny od społecznego, co jest zasadne w pracy akademickiej, ale nie w różnych praktykach użytkowania miasta. Potrzebujemy tego bardziej niż w poprzedniej epoce, gdy funkcjonował miejski rynek idei, a jego produkty stanowiły także część materialnej tkanki miasta. Tę fazę rozwojową Luc Boltanski nazwał trafnie „miastem renomy”, z jego ustalonymi autorytetami, elitami i hierarchiami. Z miejską elitą wyodrębnioną dzięki kryteriom zamożności, wykształcenia, towarzyskiego sieciowania. A zarazem stanowiącą naturalne środowisko sprawcze.

Obrazy miasta z tej epoki były z natury sytuacyjne i odpowiadały na pytania o to, jak w danym mieście można zaistnieć, wyróżnić się, zrobić karierę czy interes życia. Podpowiadały działania władzom miejskim, ale też stanowiły wspólny punkt odniesienia dla dyskusji o mieście. A że nie było wtedy mody na syntetyczne raporty, to istniały raczej w formie tekstów prasowych, stereotypów, przetwarzanych na różne sposoby autodefinicji. Ale ich istnienie potwierdza rosnąca liczba miejskich stowarzyszeń i forów działania. Potwierdza sposób, w jaki miasta ulegały przekształceniom.

W mieście widać było kapitał ekonomiczny. Miał zostać utrwalony w murach reprezentacyjnych budynków. Były nie tylko świetną lokatą, lecz także symbolem sukcesu i dobrobytu ich właścicieli. Podobnie jak budynki publiczne sławiące hojność swoich fundatorów. Ale dzisiejsze miasta nie rozwijają się w ten sposób. Luksus wyprowadził się na przedmieścia, prestiżu nie zdobywa się, fundując gmach biblioteki lub filharmonii. To bardzo ważna zmiana sposobu, w jaki miasto istnieje i się rozwija.

W mieście dziewiętnasto i dwudziestowiecznym było też można zobaczyć kapitał kulturowy tworzący miejskie gazety, instytucje kultury, życie lokalnej elity. Dziś ten także stał się niemal niewidoczny. Nawet jego materialne przejawy — księgarnie, kioski z gazetami czy rozmaite kluby i miejsca dyskusji — ulegają marginalizacji. Klasa, która była jego dumnym — choć czasami irytującym i pretensjonalnym — depozytariuszem, została skutecznie wyparta przez nową klasę średnią, z jej praktycyzmem i zabieganiem. To nic strasznego, ale warto sobie to uświadomić. I nie budować namiastek poprzedniej epoki. Wreszcie wczorajsze miasta stwarzały okazję do manifestowania kapitału społecznego, o czym świadczyły dziesiątki budynków instytucji społecznych — od bezinteresownego towarzystwa gimnastycznego Sokół począwszy, a na związkach zawodowych i stowarzyszeniach przedsiębiorców skończywszy. Co więcej, miasta były areną licznych działań zbiorowych, które dziś nazwalibyśmy oddolnymi. Wtedy pojęcia góry i dołu były nieco odmienne, a poziom etatyzacji myślenia o świecie i społeczeństwie — znacznie niższy. Deklaratywnie uznajemy tamten świat za sensowny, poszukując jego namiastek w postaci procedur partycypacyjnych czy konsultacji, ale w praktyce przeciwko tego typu więziom jest i polityka, która woli, by nikt nie patrzył jej na ręce, i duży kapitał, który woli relacje bilateralne, a obywateli ceni wyłącznie jako pracowników i konsumentów. Nawet instytucje publiczne, powołane do tego, by być inkubatorami społecznej aktywności, nauczyły się tak ją ugniatać, by dawała się wyrazić w rynkowopodobnych wskaźnikach i łatwo rozliczać na wypadek kontroli.

Miasto budowane przez wspólne inicjatywy mieszkańców to echo przeszłości. Dziś aktywność tego typu przejawiają niemal wyłącznie władze publiczne — samorządowe, a w większych miastach wojewódzkie i rządowe, a także niezorientowane niemal wcale na prestiż firmy komercyjne. Ważne dla miasta i jego mieszkańców, niekomercyjne projekty prywatne — takie jak choćby bielska Cavatina — powstają niezwykle rzadko. Co ważniejsze, nie ma na nie mody.

Kto zatem wpływa na dzisiejszą sytuację miasta — nie miast w ogóle, ale każdego konkretnego? Z jednej strony jest to kapitał tworzący osiedla i miejsca pracy, galerie handlowe, sieciowe supermarkety, budujący nowe biurowce i wypełniający je firmami. Z drugiej — mające coraz większe kłopoty finansowe samorządy miejskie. Zdajemy sobie coraz częściej sprawę z faktu, że dobiega końca okres, w którym sytuację miast kształtował ogromny napływ środków europejskich, dający prezydentom okazję do dokonywania spektakularnych inwestycji i przekształceń miejskiej tkanki. Inne typy podmiotów niż komercyjne czy ­samorządowe — pojawiają się niezwykle rzadko. Dlatego też na rynku idei nikt nie zamawia „raportów o stanie miasta”. Magistrat miejski ma swoją wiedzę i swój świat, który może być za mały tylko dla wyjątkowych urzędników. Pytania zadawane przez miejskich deweloperów też nie wymagają szerszego obrazka. Popyt na opis miejskich sytuacji jest słaby, dlatego jedynym naturalnym środowiskiem, które może potrzebować tego typu opracowania, są różne grupy profesjonalistów i wszelkiego rodzaju miejscy aktywiści.

To dla nas napięcie między anachronicznym modelem miasta, który mamy w pamięci, a sygnałami, które do nas napływają, jest nie tylko frustrujące, ale i do pewnego stopnia obezwładniające. To trochę tak, jak byśmy nowe puzzle próbowali dopasować do starego obrazka. Tego dysonansu nikt na wszelki wypadek nie opisuje, bo nikomu nie wypada się przyznać do intelektualnej bezradności. Ale wyczuwamy różnicę między tym, co znajdujemy w oficjalnych dokumentach, a tym, o czym rozmawiamy na co dzień. Wiemy, że procesy nie zatrzymują się tylko dlatego, że nie umiemy ich opisać. I mamy niejasne poczucie winy, gdy ­orientujemy się, że coś ważnego nas omija.

Przez lata pracowaliśmy w ramach metafory rozwoju, nie dostrzegając jej ograniczeń. Czasami nawet tego, że jest właśnie dalece nieprecyzyjną metaforą, wyposażoną w bardzo dyskusyjne wskaźniki. Odrzucaliśmy myślenie w kategoriach przetrwania, rozważania różnych — w tym czarnych — scenariuszy. A okoliczności — jakimi był napływ kapitału prywatnego i środków europejskich — pozwalały traktować miasta jak gąbki, w które w naturalny sposób wsiąka wszystko. Z czasem zrozumieliśmy, że lepiej mówić o odporności, regeneracji czy równowadze. Ale nie zajrzała nam w oczy trudniejsza prawda, że każda z tych metafor musi być nieustannie krytycznie badana. Że potrzebujemy częstego weryfikowania hipotez przez sensownie zbierane i syntetyzowane sygnały i opisy miejskich sytuacji. Czasami komunikowanie braków jest ważniejsze niż manifestowanie tego, co posiadamy.

 

Rafał Matyja

Głos został już oddany

Okna dachowe FAKRO GREENVIEW – nowy standard na nowe czasy
Okna dachowe FAKRO GREENVIEW – nowy standard na nowe czasy

VERTO®
system zawiasów samozamykających

www.simonswerk.pl
PORTA BY ME – konkurs
INSPIRACJE