O architektonicznej ignorancji napisano już wiele. O nasładzaniu się architekturą — znacznie mniej. Nie wiadomo, co dziwniejsze.
W Polskim Radiu była kiedyś dziennikarka od kultury, która samo słowo kultura wymawiała na niewidzialnych dla słuchacza klęczkach. Do Wajdy nie mówiła inaczej niż per mistrzu. Każdy gość robił jej swoim przyjściem „zaszczyt”. Premiera filmu lub książki były „świętem”. Gdy takich słucham, to dla równowagi mruczę sobie pod nosem jakieś małe chamstwo. Ona (z wolna, na przydechu): „Mistrzu, zajebiste są te mistrza bzdety”. Mistrz (przez nos): „Przemiło mi to słyszeć, ty kulturalna fujaro”. Balon przekłuty. Nieładnie, ale na lukier mam alergię i nawet ją sobie cenię. Dobry bezpiecznik, żeby nie dostać nudności.
Pełna pasji dziennikarka jednak już się w eterze nie produkuje i w ogóle zanika zjawisko redakcyjnych poetess od kultury, bo znikają działy kultury w ogóle. Poetessy, zawsze na wdechu, inhalowały się artyzmem i ustanawiały medialne salony — owe wyspy na oceanie „postępującej wulgaryzacji”. Kulturze robiły i dobrze, i tak sobie. Z jednej strony popularyzowały, z drugiej — czyniły z kultury wzdęte nabożeństwo. Ale raczej już po nich. A że natura nie lubi próżni, to znalazła nowe nisze — wśród nich autoprezentacje niektórych architektów, ich projektów oraz realizacji. Lukier, poezje i nabożność objawiają się tu równie obficie. Niektórzy projektanci domów, wnętrz i mebli sięgnęli po marketingowe szlagworty i reklamują się tak, że czasem nie wiesz, o czym czytasz: nowej restauracji, odkurzaczu, aucie, czy jednak o projektowaniu.
W tej architektoniczno-marketingowej cukiernicy prym wiodą trzy rzeczowniki: wiara, inspiracja i pasja. Z przymiotników wybijają się: unikalny, innowacyjny i — wybaczcie, muszę z kronikarskiego obowiązku — dedykowany. „Pasja” jest jednak kluczowa i dotyczy to dziś w zasadzie wszystkiego — w każdej dziedzinie. „Moją/jej/jego pasją jest gotowanie, chodzenie, zwiedzanie, ziewanie itp., itd.” — czytamy dziś powszechnie w notkach biograficznych, autoprezentacjach i reklamach. Wkrótce dowiemy się, że czyjąś pasją jest oddychanie i odwiedzanie WC. Wszystko, a zatem i projekty domów, wnętrz i mebli, nie są dziś realizacją zlecenia, odpowiedzią na takie lub siakie potrzeby, wykonywaniem niezbędnych czynności, ale wynikają z pasji przez wielkie P, określanej też czasem jako miłość.
„Z miłości do unikalnych rozwiązań powstają nasze innowacyjne projekty dedykowane konkretnym grupom odbiorców”. No i mamy winnego. To miłość odpowiada za, na przykład, projekty mikrokawalerek. Zresztą gratuluję odwagi inwestorom. Pasja to jednak trochę szaleństwo i pewna doza nieobliczalności, a miłość to już w ogóle rejestr, który nie mieści się w racjonalnych kategoriach. Kiedyś od architekta chciało się takich głupot, jak doświadczenie, talent, wrażliwość i umiejętność liczenia. Wszystko źle. Najważniejsze są pasja i miłość. Oraz wiara. „Wierzymy, że projektowanie jest syntezą zdobytego doświadczenia oraz wrażliwości na kontekst”. No to wiecie czy wierzycie? Albo–albo. W bogów wierzy się dlatego, że nikt ich eksperymentalnie nie potwierdził. Kto zatem wierzy, że jego projektowanie „łączy w sobie aspekt twórczy i ekonomiczny”, ten najwyraźniej jeszcze tego połączenia nie dokonał.
No i wreszcie „inspiracja”. „Inspiracją są dla nas unikalne historie miejsc i innowacyjne rozwiązania”. Czytaj: inspiracja to tabelki inwestora albo obrazek z Instagrama. Oczywiście nie zawsze, nie wszędzie, nie u każdego, ale jak się czasem oddzieli projekt od jego barwnego opisu, to wychodzi, że naprawdę inspiracją były nędzne warunki pracy, które polskich architektów doprowadzają do — uwaga, marna gra słów — pasji.
Ogląda się zatem różne realizacje, a potem zestawia z autorskimi poezjami okraszonymi wzmianką o jakiejś kupnej nagrodzie i — przez dysonans — robi się zabawnie. Prawie tak, jak w przypadku internetowego tłumacza z polskiego na deweloperski (oraz odwrotnie), który pojawił się w sieci właśnie, gdy piszę ten tekst (nie ma przypadków, są tylko znaki). Translator ten przerabia nowomowę deweloperów i flipperów na konkretne informacje. Bardzo śmieszny i bardzo prawdziwy, polecam się nim pobawić, jeśli jeszcze działa.
Architekci leją zatem lajfstajlowo-marketingowe zaklęcia i — właściwie, w obecnych realiach wykonywania zawodu — trudno ich ganić za chwytanie się tej brzytwy. Tyle że to idzie dalej. Ich teksty powielają żywcem, bez obróbki i sprawdzania, pracownicy mediów i różnej maści influencerzy. Z architektury oraz dizajnu robią nabożeństwo na wzór programów bardzo kulturalnej dziennikarki. Takie, w którym mówi się i pisze tylko o rzeczach spektakularnych, drogich i sygnowanych przez znane nazwiska. Wyznawców przybywa. Aż słyszę to „mistrzu” wypowiadane przez jakieś hipotetyczne influencerskie postaci strojne, dajmy na to, w prochowce, kapeluty i muszki, bo im się wydaje, że o architekturze zwyczajnie nie można. To ludzie z tego samego miotu, co słynny Boguś Kaczyński (polecam książkę o tym typie autorstwa Bartosza Żurawieckiego). Tacy, co robią sprawie architektury i dobrze, i tak sobie. Z jednej strony popularyzują, z drugiej — urządzają wsobne misterium z sobą w pierwszoplanowej roli.
Tymczasem rozmowie o polskiej architekturze nabożeństwa i kapłanów nie potrzeba w ogóle, choć niektórzy dalej będą uprawiać ten konferencyjno-medialny barok. Może więc mniej poezji, a więcej konkretów: tematów dalekich od glamouru, biznesu, Instagrama i dziwnie pojmowanej polityki? Anna Cymer napisała ostatnio u siebie na Facebooku, zachęcając do obejrzenia wystawy w stołecznym Zodiaku: „Nie rozumiem, dlaczego o kryzysie w mieszkalnictwie nie grzmi się wszędzie i dlaczego ten chory system nie został jeszcze wysadzony w powietrze”. Też nie rozumiem, ale, jak widać, wolimy się naparzać o widowiskowe warszawskie muzeum. I tym wciąż aktualnym akcentem kończę dedykowany Wam tekst. Napisałem go z pasji do pobierania wierszówki, wierząc w zapisy umowy o dzieło oraz inspirując się językiem polskim i łacińskim alfabetem.
Jakub Głaz
więcej: A&B 2/2025 – CZAS PRZEŁOMU,
pobierz bezpłatne e-wydania A&B