Zostań użytkownikiem portalu A&B i odbierz prezenty!
Zarejestruj się w portalu A&B i odbierz prezenty
maximize
Zobacz w portalu A&B!

Kto ma prawo do wody? O niesprawiedliwości wodnej

01 czerwca '25
w skrócie
  1. Prywatyzacja i komercjalizacja wody prowadzą do pogłębiania nierówności społecznych i ograniczania dostępu do zasobów.
  2. W wielu regionach kobiety i dzieci ponoszą największy ciężar pracy związanej z pozyskiwaniem wody.
  3. Lokalne społeczności, ruchy oddolne i inicjatywy międzynarodowe domagają się uznania wody za prawo człowieka.
  4. Rozwój technologii, takich jak sztuczna inteligencja, zwiększa globalne zużycie wody, pogłębiając presję na środowisko.
  5. Więcej ciekawych informacji znajdziesz na stronie głównej portalu AiB

Czy można kupić rzekę? A źródło? A prawo do deszczu? W niektórych krajach – tak. Współczesny świat pokazuje, że to, co wydaje się wspólne i naturalne, staje się towarem, przedmiotem walki i wykluczenia. Przyglądnijmy się jak prywatyzacja wody wpływa na życie milionów ludzi, kto korzysta z tych układów, a kto płaci najwyższą cenę.

Jeśli treść trafi na czuły punkt u odbiorcy, to z Tobą zostaje. W takie miejsce uderzył mnie już jakiś czas temu krótki felieton Kateřiny Vídenovej zamieszczony w publikacji katalońskiego katalogu na Biennale Architektury 2025. Vídenová pisze w nim, że dorastając w komunistycznej Czechosłowacji, często słyszała powtarzającą się miejską legendę o tym, że na wolnym, kapitalistycznym zachodzie ludzie kupują nawet wodę. Ten krótki tekst sprowokował u mnie wiele pytań – od cen za butelkę wody na dworcach i lotniskach, przez mikroplastik w wodzie (najnowsze badania wykazały, że woda butelkowana zawiera znacznie wyższe poziomy mikroplastiku i nanoplastiku, niż wcześniej szacowano), aż globalne praktyki zarządzania i dystrybuowania tak podstawowej rzeczy, jak woda pitna.

W ten oto sposób utknęłam w króliczej norze związanej z komodyfikacją płynu, którego EFSA zaleca całkowite dzienne spożycie 2,0 litra dla kobiet i 2,5 litra dla mężczyzn.

Wiele mówi się dziś o tym, że woda przestała być czymś oczywistym i wspólnym, a stała się towarem, na którym zwyczajnie można zarabiać. Proces ten trwa od lat i ma swoje głębokie korzenie sięgające jeszcze historii kolonialnej, żerowaniu na nierównościach społecznych i przekonaniu, że rynek sam wszystko najlepiej ureguluje. Badania pokazują jednak wyraźnie, że takie podejście prowadzi donikąd.

zwrot w zarządzaniu wodą

Pod koniec XX wieku coraz silniej forsowano pomysł, że woda powinna działać jak produkt na rynku — sprzedawana, wyceniana, zarządzana przez firmy, które lepiej „optymalizują” jej dystrybucję. W praktyce wyglądało to tak, że wielkie korporacje, jak Nestlé, zaczęły pompować wodę z naturalnych źródeł i sprzedawać ją w plastikowych butelkach, podczas gdy miliardy ludzi nie miały dostępu do zdatnej do picia kranówki[1].

Nie był to jednak przypadek, tylko kontynuacja dobrze znanych mechanizmów: kiedyś zawłaszczano wspólne pastwiska, teraz źródła wody. W koloniach systemy prawne – brytyjskie i hiszpańskie – ustalały zasady dostępu do rzek i studni według interesów osadników, spychając na margines zarówno prawo do wody, jak i lokalne zwyczaje czy duchowe relacje z wodą. W RPA aż do końca apartheidu większość wody trafiała do białych rolników, a czarna ludność musiała korzystać z tego, co zostało – często skażonej.

Ustawa o wodach krajowych z 1956 roku oficjalnie miała służyć poprawie i sprawiedliwości dystrybucji, ale w rzeczywistości niestety dalej uprzywilejowywała białych – kierując zasoby głównie do obszarów zamieszkałych przez nich oraz do przemysłu i dużych gospodarstw rolnych. W tym samym czasie w Soweto jednej z największych czarnych gmin, aż do 1976 roku prawie 93% domów nie miało bieżącej wody. Rolnictwo prowadzone przez tamtejszych obywateli ograniczało się zwykle do niewielkich działek, gdzie dostęp do wody był mocno ograniczony. Taki układ nie był przypadkiem – był częścią systemu, który dziś określa się mianem „apartheidu wodnego”. Woda, tak jak ziemia i prawa obywatelskie, została w tamtym czasie wpisana w politykę segregacji.

Choć minęły dekady, wiele z tych zasad nadal obowiązuje. W Australii woda została formalnie uznana za majątek, którym można handlować. W 2004 roku w ramach Narodowej Inicjatywy Wodnej wprowadzono zasady traktujące wodę jako zbywalne prawo majątkowe – coś, co można kupić, sprzedać i przekazać. Brzmi neutralnie, ale w praktyce znów pominięto głos tych, dla których rzeka to nie tylko ciecz, ale też przodkowie, duchowa oś świata, pamięć o miejscu. W odpowiedzi powstała idea Rezerwy Wodnej dla Ludności Rdzennej (Strategic Aboriginal Water Reserve, SAWR) – porcja zasobów wodnych przyznawana właścicielom rdzennych ziem w niektórych regionach. Miała wspierać przyszły rozwój gospodarczy społeczności. Choć wyglądało to, jak krok w stronę sprawiedliwości, analiza prac parlamentarnych i dokumentów politycznych pokazała, że same przepisy nie wystarczą. Wciąż działały siły silniejszych – ci, którzy mieli władzę i dostęp do wiedzy prawnej, umieli korzystać z systemu. A ci, którzy zostali zmarginalizowani wcześniej, znowu zostali zostawieni z boku. Prawo nie załatwia sprawiedliwości, jeśli nie idzie za nim realne wsparcie i wyrównanie szans.

większy może więcej?

W 1981 roku, za rządów Pinocheta, Chile wprowadziło jeden z najbardziej radykalnych systemów prywatyzacji wody na świecie. Nowe prawo – Kodeks wodny – przekształciło wodę w prywatny zasób, którym można było handlować jak towarem: kupować, sprzedawać, dzierżawić, a nawet obciążać hipoteką. Prawa wodne w Chile przyznawano za darmo, na czas nieokreślony, głównie firmom z branży wydobywczej, agrobiznesu i leśnictwa. Tak narodził się rynek, na którym można było „gromadzić” wodę – często bez jej realnego wykorzystania, blokując dostęp innym.

System ten doprowadził do skrajnej koncentracji zasobów. Szacuje się, że w efekcie niemal połowa społeczności wiejskich nie ma dziś stałego dostępu do wody, bo większość praw należy do kilku dużych graczy. Małe gospodarstwa rodzinne zmagają się z wieloletnią suszą, a jednocześnie nie mają jak kupić dostępu do wody, która została zarezerwowana dla dużych eksporterów awokado czy… koncernów górniczych. Część rolników rezygnuje z upraw, inni stosują kosztowne i nieefektywne rozwiązania, by zwyczajnie przetrwać. Podczas gdy wielkoskalowe plantacje wciąż nawadniają intensywnie swoje pola, lokalne społeczności muszą liczyć każdy litr dostarczanej beczkowozami wody.

W 2005 roku wprowadzono zmiany do kodeksu: m.in. opłaty za niewykorzystane prawa, ograniczenia gromadzenia zasobów „na zapas” i wymóg brania pod uwagę kwestii środowiskowych. Jednak reformy te nie odwróciły głównego kierunku – nadal obowiązuje logika rynku, a krytycy podkreślają, że nie zapewnia ona ani równości, ani ochrony ekosystemów.

po prostu oszczędzaj!

Zwolennicy odpłatności za wodę często przekonują, że ceny pomagają ograniczyć zużycie. Ale doświadczenia z Kapsztadu podczas suszy w latach 2015–2017 pokazują, że to nie zawsze działa sprawiedliwie. Miasto wprowadziło wtedy progresywne taryfy i ustaliło dzienny limit 50 litrów na osobę – wystarczający jedynie na picie, gotowanie, mycie i spłukiwanie toalety. Oficjalnie chodziło o solidarność w obliczu kryzysu. W rzeczywistości ograniczenia najmocniej odczuły osoby o niskich dochodach, które musiały się do nich stosować – często doświadczając też wielogodzinnych przerw w dostawach. Bogatsze dzielnice miały inne możliwości: inwestowały w prywatne odwierty, zbiorniki i systemy magazynowania, a nadmiar zużycia rozwiązywano mandatem, który dla wielu nie był przeszkodą.

W 2018 roku Kapsztad stanął na progu „Dnia Zero” – chwili, w której miejskie krany miały zostać zakręcone z powodu skrajnego niedoboru. Drastyczne środki zapobiegły katastrofie, ale nierówności pozostały widoczne. Badania wykazały, że najzamożniejsze 14% gospodarstw zużywało ponad połowę miejskiej wody – głównie na trawniki, ogrody i baseny. Tymczasem najbiedniejsi musieli funkcjonować na minimalnym poziomie zużycia, bez alternatyw i zabezpieczeń. Oszczędzanie stało się kolejnym obowiązkiem nałożonym na tych, którzy i tak mieli najmniej.

W odpowiedzi miasto podniosło taryfy dla najbardziej zasobochłonnych użytkowników i zaczęło wdrażać systemy zarządzania zużyciem w wybranych domach. Ale egzekwowanie tych rozwiązań okazało się trudne, szczególnie wobec tych, którzy mogli sobie pozwolić na unikanie ograniczeń. Kryzys Kapsztadu pokazał, że w kontekście dostępu do wody problemem nie jest tylko jej fizyczny brak, ale także sposób, w jaki rozkłada się odpowiedzialność za oszczędzanie – i kto ma środki, by zabezpieczyć się na własną rękę.

nie ma sprawiedliwej wody

To nie był odosobniony przypadek. Podobne wzorce zostały udokumentowane w miastach takich jak São Paulo i Ćennaj (Madras, Indie) podczas suszy. W ciągu ostatnich dwóch dekad ponad 80 dużych miast na świecie zmagało się z poważnymi niedoborami wody. I choć mówi się o zmianach klimatycznych czy wzroście liczby ludności, badania pokazują coś jeszcze – że kluczową rolę odgrywają nierówności społeczne. Bogaci mają dostęp i możliwość nadmiernego zużycia, a mniej uprzywilejowani – zmagają się z ograniczeniami. Na świecie najbogatsze 20% ludzi zużywa dwanaście razy więcej wody niż najbiedniejsze 20%.

W Indiach, gdzie Bank Światowy promował tzw. rynki wodne, sytuacja wyglądała podobnie. Korporacje skupowały prawa do wody od rolników w trudnej sytuacji, a to pogłębiało kryzysy na wsi. Dla wielu oznaczało to koniec upraw, zadłużenie i brak środków do życia. W Delhi jedna czwarta slumsów nie ma dostępu do bieżącej wody i musi polegać na cysternach – po cenach nawet dwunastokrotnie wyższych niż stawki miejskie. W Indiach dochodzi do tego segregacja kastowa – społeczności Dalitów wciąż bywają wykluczane z dostępu do wiejskich studni.

W Zimbabwe niedobór wody bezpośrednio uderza w prawa dziewcząt – zwłaszcza do edukacji. W wielu regionach to właśnie one razem z dorosłymi kobietami, odpowiadają za codzienne przynoszenie wody. Nierzadko pokonują pieszo kilka kilometrów dziennie, nosząc ciężkie pojemniki – kosztem szkoły, odpoczynku i bezpieczeństwa. W czasie suszy wiele rodzin podejmuje decyzje: dziewczynki rezygnują z nauki, by pomagać w zdobywaniu wody i jedzenia albo opiekować się młodszym rodzeństwem. Z kolei braki wody w samych szkołach powodują, że dziewczęta – szczególnie w czasie miesiączki – opuszczają lekcje, bo nie mają zapewnionych podstawowych warunków higienicznych. W efekcie ubóstwo wodne przeradza się w tzw. ubóstwo czasowe, które przyczynia się do przedwczesnego kończenia edukacji.

Podobne sytuacje występują w wielu krajach Afryki i Azji, gdzie woda jest dostępna technicznie – ale wymaga godzin marszu, dźwigania i stania w kolejkach. Nawet jeśli studnia znajduje się w promieniu kilku kilometrów, to koszt codziennego „pragnienia” ponoszony jest nierówno. Wysiłek wkładany w przynoszenie wody nie tylko ogranicza dostęp do edukacji czy pracy, ale też utwierdza głębsze nierówności klasowe i płciowe. Badania pokazują, że gdy źródło wody znajduje się bliżej domu – dzięki instalacjom rurowym albo nowym punktom czerpalnym – rośnie frekwencja dziewcząt w szkołach, a kobiety mogą przeznaczyć czas na pracę zarobkową.

Jak pisze Farhana Sultana, profesorka geografii na Syracuse University i dyrektorka ds. badań w Programie Współpracy i Konfliktów Środowiskowych przy Maxwell School of Citizenship and Public Affairs, doświadczenia związane z dostępem do wody są silnie powiązane z płcią, statusem społecznym i infrastrukturą. Sultana nazywa to zjawisko „wcieloną” nierównością wodną – bo dotyka nie tylko statystyk, ale ciał[2]. To kobiece ciała, zwłaszcza w najbiedniejszych społecznościach, codziennie noszą na sobie ciężar systemowych braków. Praca związana z wodą – choć niewidzialna – jest pracą fizyczną, emocjonalną i polityczną. I nie da się mówić o sprawiedliwości wodnej, nie widząc, kto i w jakich warunkach tę wodę dźwiga.

prawo do picia

W ostatnich latach coraz częściej modeli dystrybucji wody trafia pod lupę organizacji praw człowieka i ruchów oddolnych. Ruchy te wskazują, że w dobie nowych inwestycji – np. wydobycia litu czy projektów związanych z tzw. zielonym wodorem – presja na wodę jeszcze wzrosła. Postulują całkowite odejście od nierównych systemów roku i stworzenie ram, w których woda będzie traktowana jako dobro wspólne, a nie jako przedmiot spekulacji. Organizacje dążą do tego, by przywrócić wodzie status wspólnego dobra. Chodzi nie tylko o zatrzymanie prywatyzacji, ale też o to, by formalnie uznać wodę za prawo człowieka i zadbać o jej publiczne zarządzanie.

W Ameryce Łacińskiej jednym z takich ruchów jest MODATIMA (Movimiento de Defensa por el Acceso al Agua, la Tierra y la Protección del Medioambiente) – organizacja założona w 2010 roku w chilijskiej prowincji Petorca. Powstała w odpowiedzi na pogłębiające się braki wody spowodowane długotrwałą suszą oraz przejmowaniem zasobów przez duże plantacje awokado. MODATIMA walczy o prawa lokalnych społeczności, pracowników i drobnych rolników, podnosząc temat grabieży wody przez sektor agroprzemysłowy we współpracy z politykami. W centrum działań znajduje się sprzeciw wobec prywatyzacji, opartej na kontrowersyjnym Kodeksie Wodnym z 1981 roku, oraz dążenie do „sprawiedliwości dla rzek”. Organizacja podkreśla też wymiar społeczny i płciowy tych nierówności, zwracając uwagę na obciążenie kobiet oraz potrzebę odejścia od patriarchalnych struktur zarządzania zasobami. Jej działalność wykracza poza skalę lokalną – obejmuje zarówno protesty uliczne, jak i udział w debatach międzynarodowych, m.in. w ramach sieci Red Vida.

Jednym z ważniejszych momentów tej walki na poziomie europejskim była inicjatywa obywatelska Right2Water, która w 2013 roku zebrała 1,9 miliona podpisów sprzeciwu wobec unijnych nacisków na prywatyzację usług wodnych. Była to pierwsza w historii skuteczna europejska inicjatywa obywatelska — i początek ruchu, który połączył ludzi z różnych państw i środowisk.

Inicjatorzy domagali się, aby prawo człowieka do wody i urządzeń sanitarnych zostało zapisane w politykach unijnych w sposób realny, a nie tylko deklaratywny. Ich postulaty uderzały w samo sedno unijnego rynku wewnętrznego, gdzie przez lata panowała logika konkurencji i zysku. Komisja Europejska, choć publicznie przyznała, że „woda to nie towar, a dobro wspólne”, nie zmieniła jednak zasad funkcjonowania rynku. W efekcie polityczny spór trwa nadal – o to, kto ma prawo decydować o wodzie, komu służą decyzje podejmowane w Brukseli i czy prawo człowieka da się naprawdę wyegzekwować w gospodarce rynkowej.

Pandemia COVID-19 tylko zaostrzyła te pytania. W sytuacji kryzysu zdrowotnego widać było wyraźnie, że dostęp do wody nie jest w Europie tak równy i powszechny, jak mogłoby się wydawać. A przecież w wielu częściach świata sytuacja jest znacznie bardziej dramatyczna, a do tego obciąża nierównomiernie.

W 2010 roku Zgromadzenie Ogólne ONZ przyjęło rezolucję, która uznała prawo do bezpiecznej, czystej wody pitnej oraz do urządzeń sanitarnych za prawo niezbędne do korzystania z życia i innych praw człowieka. To pierwszy dokument tej rangi, który tak jednoznacznie odnosił się do dostępu do wody jako prawa, nie przywileju. Kilka miesięcy później Rada Praw Człowieka ONZ potwierdziła, że to prawo ma charakter prawnie obowiązujący. Odwołano się przy tym do wcześniejszych ustaleń Komitetu Praw Gospodarczych, Społecznych i Kulturalnych, który już wcześniej wskazywał, że dostęp do wody i urządzeń sanitarnych wynika z prawa do odpowiedniego standardu życia, podobnie jak prawo do żywności i mieszkania.

Choć 178 państw uznało już to prawo przynajmniej raz w ramach międzynarodowej deklaracji lub rezolucji, w praktyce jego realizacja napotyka wiele przeszkód. Uznanie prawa to dopiero początek. Prawdziwe pytanie brzmi: kto ponosi odpowiedzialność za jego wdrożenie i co znaczy „dostęp” w świecie, w którym można mieć kran, ale nie wodę.

przyszłość pełna wyzwań

Debaty wokół sprawiedliwości wodnej coraz wyraźniej pokazują, że pytanie o dostęp nie da się oddzielić od pytania o model zarządzania. Czy woda ma być dobrem wspólnym, czy rynkowym towarem? Przecież coraz częściej wody używamy nie tylko do codziennych potrzeb. Modele językowe takie jak ChatGPT zużywają znaczne ilości wody na potrzeby chłodzenia infrastruktury obliczeniowej – zarówno bezpośrednio, przez systemy parowania, jak i pośrednio, przez zapotrzebowanie na energię elektryczną. Szacuje się, że trening dużego modelu językowego może wymagać nawet 700000 litrów wody, a pojedyncza sesja użytkownika – od 2 do 4 litrów.

Globalnie centra danych obsługujące AI mogą w najbliższych latach zużywać więcej wody rocznie niż całe państwa (np. Dania). Szczególnie dotkliwie odczuwają to regiony już dziś borykające się z niedoborem wody. Choć niektóre firmy deklarują stosowanie alternatywnych metod chłodzenia czy odzysk wody, skala problemu rośnie szybciej niż deklaracje odpowiedzialności. Równoległe do wysiłków na rzecz sprawiedliwości wodnej musi zatem iść krytyczne spojrzenie na rozwój technologii, które – choć niewidoczne dla użytkownika – obciążają planetę także pod względem zasobów wodnych.

Sprawiedliwość wodna nie oznacza jedynie naprawy systemu, który działa nierówno. Oznacza odejście od układów, w których to rynek ustala, kto może się napić, kto umyć, a kto zrezygnować z innych potrzeb, by opłacić rachunek. W coraz większej liczbie badań i działań oddolnych pojawia się przekonanie, że dopóki woda będzie podlegać logice zysku, dopóty jej podział będzie odzwierciedlać społeczne hierarchie.
Albo można też nie czytać publikacji, które rozdają na Biennale.

Magdalena Milert


[1] Piper, K. (2014). The price of thirst: Global water inequality and the coming chaos. U of Minnesota Press.

[2] Sultana, F. (2009). Gender, Class, and Access to Water: Three Cases in a Poor and Crowded Delta. Society & Natural Resources, 22(10), 898–911.

Sultana, F. (2020). Embodied Intersectionalities of Urban Citizenship: Water, Infrastructure, and Gender in the Global South. Annals of the American Association of Geographers, 110(5), 1407–1424.

Głos został już oddany

Konkurs na zdjęcia wnętrz komercyjnych z drzwiami DRE
Deceuninck Project Planner – nowe możliwości projektowania okien
Ceramika budowlana tworzy klimat
INSPIRACJE