Zobacz w portalu A&B!
Zostań użytkownikiem portalu A&B i odbierz prezenty!
Zarejestruj się w portalu A&B i odbierz prezenty
maximize

Kosmici i jak się przed nimi bronić

01 marca '23

Felieton pochodzi z numeru A&B 02|2023

Projektowanie jest trudnym rzemiosłem — zgodzi się ze mną zapewne większa część czytających te słowa. Najtrudniejsze jest projektowanie dla konkretnych ludzi, z czym z kolei zgodzą się zwłaszcza osoby projektujące indywidualne domy i wnętrza. Pochylenie się nad drugim człowiekiem, a zwłaszcza parą ludzi, która potrzebuje porady, bo swój wymarzony dom planują pierwszy raz w życiu, bo nigdy nie mieli do czynienia z architektem, bo chcą wycisnąć, ile się da z obecności kogoś, kto ich prowadzi za rękę, więc dzwonią w nocy, że mieli sen, że tę ściankę to jednak by przestawili bardziej w lewo.

Sprawa jest odrobinę łatwiejsza, jeśli w ramach naszego rzemiosła i, co tu dużo mówić, działalności przede wszystkim usługowej, a jak dobrze pójdzie, też twórczej, trafimy na ludzi nam podobnych. Z naszym wyrobieniem, wykształceniem, horyzontami. Ale co, jeśli trafimy na kosmitów? Na irytujące pańcie z tipsami, nafąflowanych mężusiów z pierwszymi pieniędzmi, dwudziestoletnie żony-trofea w lamparcich cętkach albo na pary kapryśnych dżentelmenów w rurkowych spodniach, co zamęczają galeriami z Pinteresta i w rozmowie ze znajomymi nazywają pracującego dla nich architekta „naszym dekoratorem”?

Najtrudniej jest pracować dla nie-nas. Zgodzi się z tym moja koleżanka, była już wnętrzarka, dziś właścicielka wegańskiego baru, która wyznała mi kiedyś: „Jezu, zabiłabym te wszystkie kobieciska, które wykłócały się o moje honoraria, a to były pieniądze na poziomie ceny umywalki w naszym projekcie”. Zgodzi się kolega, co projektuje dużo willi, co rozwiódł już niejedną parę w trakcie desperackiego przez nią ratowania tonącego małżeństwa zamówieniem projektu ostatniego wspólnego domostwa. „Powinni nas na studiach uczyć prowadzenia psychoterapii dla par, a my potem powinniśmy kasować dodatkowe pieniądze za to, że spędzamy godziny, starając się leczyć dolegliwości naszych klientów”, stwierdził i dodał: „Zazdroszczę ci, że robisz w prefabrykacji, bo nie musisz dilować z tymi wszystkimi ludźmi”. No cóż, robię w prefabrykacji, bo „przekręciła mi się sprężyna” na ludzi i ich specyfikę. Coś, co kiedyś uznawałem za arcyciekawe, stało się nieznośną torturą. Może w miarę starzenia kończy mi się cierpliwość dla człowieka jako takiego?

Ano właśnie. Mój profesor na już nieistniejącej uczelni Paris la Défense, François Gruson, powiedział mi kiedyś, że nie będę nigdy samodzielnym architektem, jeśli nie nauczę się „zrzucać klienta ze schodów”. Na moje zdziwienie wytłumaczył: „Po pierwsze, musisz od razu mieć poczucie, że w ogóle chcesz z danym klientem pracować. Jeśli klient wygląda na niezdecydowanego, podejrzewasz, że nie ma pieniędzy, że jest naciągaczem, albo w ogóle cokolwiek zapala ci na pierwszym spotkaniu czerwone lampki, to od razu się go pozbądź. Potem jest trudniej, ale też po to szatkujemy naszą usługę na małe części, żeby stracić mniej pieniędzy, jeśli nas będzie chciał oszukać”. I tu pojawia się obserwacja wynikająca z rozmów z koleżankami i kolegami po fachu architektoniczno-wnętrzarskim: proces dojrzewania zawodowego to między innymi narastanie mechanizmów obronnych chroniących nie tylko przed dysfunkcyjnym polskim prawem, głupotą prawa podatkowego i armageddonem kontaktów z naszymi urzędami. To również rozwijanie ochrony nas samych przed naszymi klientami, niezależnie od tego, czy są ciekawi, podobni do nas, czy boleśnie banalni albo wręcz żałośni.

Robimy się asertywni, obudowujemy praktykę coraz lepiej skonstruowanymi umowami i stosownymi aneksami, robimy agendy i notatki ze spotkań do podpisania przez zamawiającego, skwapliwie kolekcjonujemy wszystkie maile i raporty, pamiętając, co, kto, kiedy powiedział na koordynacjach, na których zresztą nauczyliśmy się grać w ping-ponga z ilomaś graczami jednocześnie. Nie wspomnę już o bezwzględnym odbijaniu telefonów od zamawiających po siedemnastej, a w przypływie dobrych uczuć po osiemnastej. A po co to wszystko? Po pierwsze, żeby w jako takim zdrowiu psychicznym wrócić po południu z roboty, odebrawszy dziatki ze szkół, i spędzić resztę wieczoru, nie myśląc o naszych klientach, ich aspiracjach, problemach i zachciankach. Żeby, kiedy już zapadnie wieczór, spokojnie siąść do lektury ciekawej książki albo do szkicowania czegoś na razie abstrakcyjnego, z czego kiedyś, jak już będziemy niezależni finansowo (tu śmieję się w duchu), wyrośnie książka, obraz albo nasz wymarzony domek z widokiem na ocean. O ile sił nam starczy.

I tu pojawia się paradoks. Nie żyjemy w próżni i do twórczej części naszej działalności potrzebujemy inspiracji, których dostarczają nam nie tylko wyabstrahowane z kontekstu użytkowników zdjęcia co bardziej charakterystycznych budynków i wnętrz, ale też elementy ożywione — pies z abażurem wokół szyi, obrośnięta dziwnymi bulwami topola i… ludzie. Nie oszukam samego siebie, mówiąc, że mnie najbardziej interesuje architektura, bo prawda jest taka, że interesuje mnie coraz mniej. Wygrywają z nią radiolaria, formy egzotycznych roślin, leje krasowe czy rzeźby Isamu Noguchiego. Ale też będą to Spotkania Trzeciego Stopnia z przedstawicielami homo sapiens, których odmienność czyni ich w moich własnych oczach prawie kosmitami. Część takich spotkań prowadziła do konkluzji, że mimo że ktoś może być bardzo ode mnie odległy, to kombinuje podobnie jak ja. Jak ów rolnik, który podszedł kiedyś do mnie, wówczas nastolatka, gdy malowałem akwarelą widok z jego pola. Facet jak z rysunku Czeczota: podkoszulek na ramiączkach, walonki, wielki nochal. Zapytał, czy dużo maluję. Odparłem, że tak, bo co tu odpowiedzieć, jak ci w takim liceum plastycznym wrzucają x obrazków do namalowania przez wakacje. „To ze sztuką jest jak z gimnastyką”, stwierdził. „Żeby być w tym dobrym, trzeba to ciągle robić”. Wniosek może banalny, ale dla mnie wówczas zaskakująco trafny.

W innych razach kosmita nie przejawiał żadnych cech wspólnych ze mną, poza ogólną specyfiką przynależności do grupy naczelnych. Dla przykładu przywołam scenkę z PKP. Siedzę więc w Warsie z przypadkowo spotkaną dziennikarką „Wysokich Obcasów” i dyrektorem pewnego klubu komediowego. Wszystkie miejsca zajęte. Nagle z hukiem do przedziału wkracza blond dama w różowym sweterku z angory z wielkim logo włoskiej marki wyszytym sztucznymi brylancikami i seksownie wygiętym na krzywiźnie pokaźnego biustu. Obcasy wysokie choć ukryte w niby trampkach z frędzlami. Twarz zmieniona twórczymi gestami chirurga, rzęsy nadludzko długie, usta chroniące przed frontalnym zderzeniem z ciężarówką. Za nią drepce zdekatyzowany mężuś przytłoczony walizką na kółkach i torbą weekendową we wzorki z powtarzalnych literek szeryfowych el i fał na tle brązu skóry. Ona wzrokiem sokoła lustruje wnętrze, on spocony i lekko zrezygnowany. Za obojgiem ciągnie się zapaszek perfum „Animusz”, jak to nazywa mój wujek, czyli mocnego alkoholu. Jedyne wolne miejsca znajdują przy zajętym przez samotnego podróżnego stoliku za nami. Stolik jest oddzielony wysokimi zagłówkami, więc reszta sceny jest już tylko słuchowiskiem.

Na pytanie damy podróżny grzecznie, modulowanym głosem wykształconego człowieka, zaprasza do stolika. Po krótkim szurum-burum i zamówieniu śniadania polskiego pani nagle mówi głosem „grubym a sprosnym”, do nowo poznanego: „Ty, ja ciebie wiem”. Dziennikarka, dyrektor i ja zastygamy w oczekiwaniu. „Przepraszam?”, pyta podróżny. Dama napiera: „Ja mam do ludzi oko. Ja ciebie skądś wiem”. Facet jednak nie traci rezonu i odpowiada: „To może ja się przedstawię: Sebastian. A skąd moglibyśmy się znać?”. Dama przedstawiła się, ujawniając skrywaną do tej pory sensualną chrypkę: „Dżanet”. Nie trzeba było jednak długo czekać na jej powrót do frapującego ją pytania: „Ty, no, Sebastian, ale powiedz, nie jesteś jakimś celebrytą, co? Mogłam cię widzieć na jakiejś ściance?”. Podróżny najwyraźniej w lot zrozumiał, że nie chodzi o ściankę wspinaczkową. „Ależ gdzieżby, jestem operatorem nieruchomości, specjalizuję się w wynajmie powierzchni biurowych w nowych inwestycjach”. „Dobra, dobra, mnie nie oszukasz. Ja ciebie wiem!”, mówi niezrażona grażdanka. „Jak boga kocham, nigdy nie pracowałem w szołbiznesie!”, zaręcza, tłumiąc śmiech Sebastian zza zagłówków. Dyrektor, dziennikarka i ja tymczasem śledzimy sytuację w napięciu: brwi uniesione, oczy wybałuszone. „Jak wejdę na TikToka na pewno mi wyskoczysz, przyznaj się!”, brnie Dżanet. Dyrektor klubu komediowego nie wytrzymał. Wstał i podszedł do Sebastiana, który okazał się sympatycznym mężczyzną z lekką nadwagą i przetłuszczonym kucykiem. „Panie Sebastianie, śledzę od lat pana profil na OnlyFans i normalnie tak się cieszę, że pana spotkałem, że nie mogłem sobie odmówić, żeby pana nie poprosić o autograf!”, powiedział z przejęciem, podsuwając nieszczęsnemu współpasażerowi bilet z długopisem. Nie mogłem sobie odmówić tej przyjemności i dołączyłem do sytuacji, wystawiając głowę zza fotela, cały rozpromieniony dorzucając: „Jeju, to ty Sebastian! Kurcze, moja foczusia oszaleje, jak jej powiem, że cię spotkałem!”. „Ha!”, parsknęła tryumfalnie blondyna, wskazując na nieszczęsnego Sebastiana palcem uzbrojonym w szponiasto wygięty tips: „Ja ciebie wiem!”. Resztę podróży spędziliśmy, reanimując dziennikarkę, która ze śmiechu zadławiła się Prince Polo.

I po co wspominam o tej krotochwilnej sytuacji? Z kilku powodów. Po pierwsze, mimo że powtarzam moim studentom, że prawdziwym wyzwaniem jest projektowanie dla nie-nas, czyli ludzi radykalnie innych niż my, to jednocześnie chcę jasno powiedzieć, że są w tym ćwiczeniu pewne granice. Pokazują się już przy najmniejszej interakcji, o zależności zamawiający — wykonawca nie wspominając. W związku z tym pragnę dać do zrozumienia, że mam nadzieję nigdy nie być dostarczycielem dokumentacji projektowej ani żadnej innej usługi dla podobnych dam i ich mężusiów, ani nie życzę tego moim studentom. Tyle że kosmita nie musi mieć postaci damy z PKP — może na przykład udawać kulturalnego adwokata albo bywalczynię galerii sztuki współczesnej, którzy dopiero w trzech czwartych projektu okażą się centusiami albo paranoikami. Z kolei regularny aborygen, a wiem, co piszę, bo robiłem kiedyś projekt w Zachodniej Australii, może mieć z nami więcej wspólnego niż rzeczony adwokat.

Po drugie, wspominam o tym, żeby pokazać, że nawet spotkanie z radykalnie od nas odmiennym kosmitą może przynieść pewne korzyści, choć w tym wypadku nie chodzi o barter w postaci kapuśniaczek za złoto, jak w nieśmiertelnej francuskiej komedii z Louisem de Funèsem pod tytułem „Kapuśniaczek”. Spotkanie Dżanet bardzo wzbogaciło moją domową codzienność. Za każdym razem, kiedy nasze dzieci ukrywają jakieś swoje przewinienia, wyciągamy do nich palec, wołając głosem Cruelli De Vil: „Ja ciebie wiem!”.

PS Autor tekstu pragnie podkreślić, że nie jest w żaden sposób związany z PKP, producentem Prince Polo, właścicielami TikToka, ani portalem dla dorosłych OnlyFans.

Jakub Szczęsny

Głos został już oddany

DACHRYNNA: zintegrowany system dachowy 2w1 (Dach + Rynna)
SPACE Designer
INSPIRACJE